Po zakończeniu filmowego cyklu o Harrym Potterze było jasne, że Warner Bros. nie wypuści z rąk intratnego magicznego świata stworzonego przez J.K. Rowling, starając się w niedalekiej przyszłości nawiązać do przygód niesfornego ucznia Hogwartu.
Kino gatunkowe staje się znakiem rozpoznawczym rodzimych produkcji. Nie inaczej jest w przypadku najnowszego dzieła Macieja Pieprzycy o dwuznacznym tytule – „Jestem mordercą”.
To niezwykłe, że reżyser o takich umiejętnościach, jak Mel Gibson, którego każdy kolejny film jest olbrzymim wydarzeniem, musi o sobie przypominać i w pewnym sensie ponownie udowadniać swój talent.
Co roku przed Halloween twórcy filmowi starają się dostarczyć nam pokaźną dawkę grozy, produkując niemal taśmowo kolejne horrory-klony, kręcąc prequele i sequele popularnych cykli.
Od jakiegoś czasu na ekranach naszych kin można oglądać drugą produkcję w reżyserskim dorobku Arkadiusza Jakubika, jednego z ciekawszych polskich aktorów swojego pokolenia.
Bycie księgowym nie jest łatwym kawałkiem chleba, zwłaszcza gdy ma się do czynienia z pieniędzmi pochodzącymi z niezbyt legalnych źródłem albo swoje usługi świadczy się ludziom prowadzącym ciemne interesy.
Po dłuższej przerwie na ekrany kin wracają perypetie Roberta Langdona, postaci wykreowanej przez Dana Browna na potrzeby bestsellerowego cyklu książek.
Pierwsza odsłona filmowych przygód Jacka Reachera – postaci powołanej do życia w książkach Lee Childa, była sprawnie skrojonym filmem akcji, acz nieporywającym, który również nie zawojował amerykańskiego box office’u.
Peter Berg ponownie połączył siły z Markiem Wahlbergiem, jednak tym razem kanwą jego najnowszego filmu nie jest wojenna historia, jak przy okazji operacji Redwing, a największa w historii Ameryki ekologiczna katastrofa, która wydarzyła się w Zatoce Meksykańskiej.
Bond na emeryturze nie ma lekko. Sława już dawno przeminęła, młodość też, a pozostały jedynie role, które mogą w jakiś cudowny sposób przypomnieć światu o Pierce Brosnanie
Dobrego rodzimego kryminału w polskich kinach ze świecą szukać. Zapowiedzi zawsze rozbudzają nasze oczekiwania, a potem okazuje się, że wychodzi jak zawsze.
Jak mówi stare góralskie przysłowie – ciągnie wilka na ring, a dokładnie trudno wyobrazić sobie film o boksie bez udziału Roberta De Niro, jeżeli chociaż raz w życiu oglądało się „Wściekłego Byka”.
Gdy bardzo świeża historia Polski trafia na ekrany kin, w dodatku związana z tragicznymi wydarzeniami, obok których nie można przejść obojętnie, należy się zastanowić jaki jest cel tej produkcji, bo na pewno nie edukacyjny.
Kiedy w wypadku samochodowym ginie żona Davisa, jego świat wali się w jednej chwili. A przynajmniej powinien się zawalić, patrząc na rozmiar tragedii jaka go właśnie dotknęła.
Fatum, klątwa, a może przeznaczenie – Alan Moore pieczołowicie pilnuje, aby ekranizacje wytworów jego wyobraźni okazywały się jedynie kolejnymi przypadkami zmarnowanego potencjału.
Mike i Dave od lat starają się urozmaicać monotonne rodzinne imprezy, dodawać im nieco pieprznej otoczki, niespodziewanych wrażeń czy wybuchowych atrakcji.
Magia kina, tak często przytaczana przy okazji produkcji, w których nagromadzenie efektów komputerowych wręcz rozsadza taśmę filmową, coraz rzadziej odnosi się do kina wypełnionego prawdziwymi emocjami.
Uwielbiam chamski, wulgarny i obrzydliwy humor. Niczym poławiacz pereł z lubością zanurzam się w najbardziej kloaczne odmęty, poszukując soczystych kawałków ścierwa i padliny, które z uśmiechem zaserwuję przyjaciołom i znajomym ku ich największemu obrzydzeniu
Czy istnieje perfekcyjna rodzicielka? Na pewno, gdzieś tam można znaleźć idealną mamę, która poświęca cały swój czas pociechom, robi im śniadania, odwozi do szkoły i odrabia lekcje