„Doktor Strange” - recenzja
Dodane: 27-10-2016 20:11 ()
Kinowe Uniwersum Marvela rozszerza się niczym świat wokół powracającego do rzeczywistych rozmiarów Ant-Mana. Starzy znajomi wychodzą już poza własne filmy i spotykają się coraz częściej na gruncie przynależnym do innych bohaterów, jak to miało miejsce w „Civil War”, ale producenci nie boją się wprowadzać również do swojego świata postaci mniej znane, nawet wśród miłośników komiksów („Strażnicy Galaktyki”). To ryzyko bardzo im się opłaca. Zarabiający obecnie w światowych kinach grube miliony Doktor Strange nie jest być może bohaterem mniej znanym lub anonimowym (w telewizji pojawił się już w 1978 roku w boleśnie kiczowatym filmie Philipa DeGuere Jra), jednak w obecnym uniwersum kinowym jest to jego debiut. Wystarczyło jednak zaledwie kilka dni wyświetlania, by nasz przerośnięty Harry Potter zaczął się cieszyć równą popularnością, co Kapitan Ameryka i reszta spółki.
Nie ma się czemu dziwić, ponieważ co prawda Marvel ryzykuje, sięgając po mniej znanych bohaterów, ale absolutnie nie ryzykuje w kwestii przyrządzania swojego filmowego dzieła, korzystając jedynie ze sprawdzonych składników. Znaczy to ni mniej, ni więcej, że jeśli obejrzeliście kilka produkcji z tak zwanej pierwszej fazy uniwersum, to na dobrą sprawę obejrzeliście już wszystko.
Bo grany przez (znakomitego jak zwykle) Benedicta Cumberbatcha dr Stephen Strange to po prostu kolejna wersja Tony’ego Starka. Zadufany w sobie, arogancki, cyniczny, oschły, słowem – bogaty dupek. Taki właśnie jest Strange. Oczywiście nieprzewidziana sytuacja (w tym przypadku wypadek samochodowy, który pozbawi go marzeń dotyczących kariery neurochirurga) wywróci jego życie do góry nogami i sprawi, że będzie musiał szukać pomocy wśród ludzi, których wcześniej poniżał. Znamy to?
Strange trafia zatem do klasztoru w Nepalu, gdzieś na krańcu świata, gdzie tajemnicza kapłanka nauczy go pokory i rzucając kilkoma pseudofilozoficznymi bzdurami stłucze jego szkiełko. Scenariuszowe skróty boleśnie obnażają głupotę wielu znajdujących się w filmie sytuacji, ale nasz bohater w mgnieniu oka staje się pierwszorzędnym magiem, jakby spędził co najmniej kilkanaście lat w Hogwarcie. Ba!, mimo że podczas jego nauki widzimy rzeszę młodych adeptów i wiemy też co nieco o trzech wielkich magicznych sanktuariach ulokowanych na całym świecie, to gdy przychodzi do starcia z wrogiem, mierzą się z nim tylko cztery osoby. Deadpool by się z tego śmiał.
Twórcy filmu są jednak świadomi tych luk i uproszczeń, starają się więc wynagrodzić sytuację humorem. Znajdziemy tu zatem masę sucharów, ale i soczystych żartów z górnej półki, z reguły chodzi o to, żeby do reszty zabawić widza, aby nie musiał zastanawiać się nad głupotą tegoż produktu. I to działa. Dobry humor mają tutaj wszyscy, począwszy od głównego bohatera, a na antagoniście skończywszy. Sytuację ratuje również Benedict Cumberbatch, który jest tak rewelacyjnym aktorem, że nawet z tak schematycznie skonstruowanej postaci potrafi wykrzesać dużą dawkę energii. Niestety, pozostali są w dużo gorszej sytuacji, bo i Tilda Swinton i Mads Mikkelsen to przecież aktorzy z absolutnego topu, a tutaj zabijają ich te fatalne niekiedy dialogi i zupełnie pozbawione racji bytu motywacje.
Zaskakujące również jak bardzo chwalone są efekty specjalne w tym filmie. Nie wątpię, że te wszystkie kolory i zabawy z obrazem w stylu kalejdoskopu mogą radować oko w 3D, niemniej sama jakość efektów nie jest tak zjawiskowa, jak zapewne zdążyliście przeczytać. CGI sprowadzające wyglądem bohaterów do postaci z Simów, kukiełkowe wygibasy, to wszystko sprawia raczej sztuczne wrażenie.
Niemniej widowiskowo i kolorowo jest, trudno temu zaprzeczyć. Będzie tu wyginający się jak w „Incepcji” świat, będzie puszczona od tyłu destrukcja miasta i będzie też jakiś totalny fantasmagoryjny odlot, jak we śnie pijanego disneyowskiego słonika Dumbo. Dużo się tutaj dzieje, nie znajdziemy wielu niepotrzebnych dłużyzn. „Doktor Strange” to po prostu dobra zabawa w stylu, do którego zdążyliśmy się przyzwyczaić. To nic, że wtórna i kipiąca od bzdur, jak przymkniemy na to oko, to wyjdziemy z kina z szerokim bananem na twarzy. Tylko szkoda, że niestety trzeba to oko przymykać.
Marvel powinien się wreszcie odważyć i zacząć ryzykować naprawdę. Pozwalać młodym, ambitnym twórcom wprowadzać do bogatego uniwersum tę autorską świeżość, jaką dodali do tego świata chociażby James Gunn czy bracia Russo. Bo Scotta Derricksona, reżysera „Doktora Strange’a” w tym filmie w ogóle nie widać. Zrobił dokładnie to, czego od niego wymagano, niczym kukiełka w rękach producentów. I chyba przede wszystkim tego „Strange’owi” brakuje – nie lepszego scenariusza, nie wyrazistszego antagonisty, ale po prostu nieco reżyserskiej wirtuozerii i radości z kręcenia filmu.
Jeśli podobały wam się poprzednie filmy Marvela, to i „Doktor Strange” dostarczy wam wiele radości. Jeśli mieliście powody do narzekania, tutaj będziecie narzekać dokładnie na te same aspekty. Jeśli natomiast przeczytaliście, że to arcydzieło Marvela i najlepszy film, jaki do tej pory w tym uniwersum powstał, to absolutnie temu nie wierzcie, chyba że do szczęścia wystarczy wam mnich słuchający Beyonce. To po prostu fajne filmidło, które – przy odrobinie szczęścia – wprawi was w dobry humor.
Tytuł: „Doktor Strange”
Reżyseria: Scott Derrickson
Scenariusz: Jon Spaihts, C. Robert Cargill, Scott Derrickson
Obsada:
- Benedict Cumberbatch
- Chiwetel Ejiofor
- Rachel McAdams
- Benedict Wong
- Mads Mikkelsen
- Tilda Swinton
- Michael Stuhlbarg
- Benjamin Bratt
Muzyka: Michael Giacchino
Zdjęcia: Ben Davis
Montaż: Sabrina Plisco, Wyatt Smith
Scenografia: Charles Wood
Kostiumy: Alexandra Byrne
Czas trwania: 115 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
comments powered by Disqus