„X-Men. Saga Miotu” - recenzja

Autor: Dawid Śmigielski Redaktor: Motyl

Dodane: 02-02-2025 22:55 ()


Jest kosmos Marvela odzwierciedleniem dusz mutantów, tak jakby tylko w tych mrocznych odmętach stworzenia wychowankowie Charlesa Xaviera mogli bez obaw zaniechać ziemską maskaradę, uwalniając się od trawiących ich obłudy i strachu. Tam, w najdalszych zakamarkach galaktyk słowo „mutant” nie ma swojego złowrogiego, nienawistnego brzmienia. Mogą być sobą, mogą być wyzwoleni, mogą być po prostu wolnymi istotami. Oczywiście nie zmienia to faktu, że nadal muszą walczyć o przetrwanie, albowiem zło nie zna granic. Tak, jak determinacja w walce z nim drużyny dowodzonej przez Scotta Summersa.

Kariera Chrisa Claremonta układała się różnie, raz lepiej, raz gorzej, ale bez wątpienia jej szczyt przypada na pierwsze lata pracy przy „Uncanny X-Men”, czego doskonałym przykładem jest omawiana „Saga Miotu”. Opowieść, która pewnie nigdy by nie powstała w takim kształcie, gdyby nie arcydzieło filmowe Ridleya Scotta mające kinową premierę w 1979 roku. „Obcy. Ósmy pasażer Nostromo” na stałe wpisał się w popkulturową rzeczywistość, odbijając swoje piętno na niezliczonej ilości utworów. Byłoby sporym nadużyciem stwierdzenie, że Claremont jedynie bezrefleksyjnie skopiował pomysły Scotta, tworząc kosmiczną rasę pasożytów zwaną Miotem, choć przecież pewne nawiązania i rozwiązania są niezaprzeczalne. Jednak Amerykanin operował na niwie komiksowego medium, dzięki czemu jego opowieść mogła rozrosnąć się do prawdziwej kosmicznej epopei, która swoją rozbuchaną formą, wielowątkowością i mnogością bohaterów przerasta wszystkie obrazy z serii „Obcy” razem wzięte.

Można to postrzegać jako wadę lub zaletę. Jakkolwiek podchodzi się do sprawy, niezaprzeczalnie trzeba przyznać, że Claremont mimo bardzo niemrawego początku, stworzył jedną z najlepszych swoich opowieści, długimi fragmentami poziomem dorównującą „Sadze o Mrocznej Phoenix”. Zresztą ów całe omawiane zamieszanie ponownie rozgrywa się z udziałem Cesarzowej Lilandry, która tym razem zmuszona jest do walki o tron Imperium Shi’ar, ponieważ jej siostra – Deathbird przy pomocy Miotu spróbuję ją obalić. W intrygę szybko zostają wplątani X-Men, którym przyjdzie zmierzyć się prawdopodobnie z najgroźniejszym przeciwnikiem, jakiego do tej pory spotkali na swojej drodze, a do dlatego, że rasa pasożytów wystawi człowieczeństwo mutantów na niejedną dramatyczną próbę. Claremont pomimo początkowej chęci jasnego sprecyzowania podziału na dobro i zło, wraz z rozwojem fabuły rozcieńcza tę utartą granicę, potęgując wewnętrzne konflikty bohaterów. Prym tu wiodą Wolverine i Kitty Pryde, czyli najlepiej napisane postaci, wymykające się poza utarty superbohaterski schemat.

Scenarzysta stale dbał o rozwój Logana, który co jakiś czas zaskakiwał czytelników swoim człowieczeństwem przebijającym się przez obraz maszyny do zabijania. Tu, spoczywa na nim najtrudniejsza rola i odpowiedzialność. Wydaje się on bowiem jedyną istotą zdolną wybrać między większym a mniejszym złem. I wbrew pozorom moralne rozterki ukazują nie jego słabość, a siłę. Z kolei Kitty jest jeszcze młodą nastolatką, nieustannie nękaną przez widmo dorosłości, dorosłości, która przyszła zdecydowanie za szybko. Jako metafora uciśnionych dzieciaków pozbawionych w mgnieniu oka dzieciństwa przez nagły wybuch konfliktów, czy innych katastrof sprawdza się idealnie. Claremont pogłębiał jej portret psychologiczny od pierwszego występu na łamach serii, z zeszytu na zeszyt, tak, aby jej realni rówieśnicy mierzący się z trudami dnia powszedniego, mogli się z nią w pełni utożsamić. Obie te postaci wraz z kolejnymi dekadami autentycznie dojrzały, czego przecież najlepszym dowodem jest seria „Astonishing X-Men” Jossa Whedona i Johna Cassadaya. To właśnie w „Sadze Miotu” położone zostały podwaliny pod szereg przyszłych wydarzeń, które będą fascynować czytelników na całym świecie.

A opowieść to wielobarwna, obfitująca w nagłe zwroty akcji i dramatyczne wydarzenia. Oczywiście niepozbawiona narracyjnych mankamentów, szczególnie w początkowej fazie, gdzie bohaterowie tłumaczą wydarzenia rozgrywające się na kadrach, ale z czasem ta niedogodność zostaje zarzucona. Claremont wchodzi na właściwe scenopisarskie tory, łapie rytm i zaczyna pewnie operować słowem, stawiając na dynamizm interpersonalnych relacji, znakomite dialogi i wartką akcję. Do tego z wielkim wyczuciem stopniuje napięcie aż do kulminacji, po drodze wprowadzając nowe i ciekawe wątki tak jak spotkanie twarzą w twarz z księciem ciemności – Drakulą. Absurd? Nie w Marvelu, którego scenarzyści potrafili wychodzić obronną ręką nie z takich sytuacji.

Tym bardziej, kiedy tak utalentowani graficy, jak Bill Sienkiewicz odpowiadali za warstwę wizualną owych potyczek, choć należy zaznaczyć, że jego styl na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku nie charakteryzował się jeszcze tą nieokiełznaną, malarską, ekspresyjnością o ostrych, mocnych liniach. W dwóch zeszytach wchodzących w skład omawianego wydania zbiorczego jego kresce bliżej do klasyków amerykańskiego komiksu, którzy zawsze doskonale posługiwali się kadrem, nadając wiodącym wydarzeniom niezbędnej dynamiki. Plansze te spowija – także dzięki inkerowi Bobowi Wiackowi – doza mroku i tajemniczości niezbędna dla opowieści spod znaku grozy. Głównym rysownikiem „Sagi Miotu” jest natomiast Dave Cockrum, który wraz z Claremontem w 1975 roku ponownie wprowadził X-Men na salony, by w pewnym momencie zostać „wygryzionym” przez Johna Byrne’a. Wraz z upływem czasu prace Cockruma stały się spójniejsze (choć nadal miewał problemy z prawidłowym oddaniem ludzkich proporcji), „ładniejsze”, momentami przypominające dokonania Byrne’a. Najlepsze w jego wykonaniu są bez wątpienia numery 162-164, gdzie bryluje wśród kosmicznych dekoracji i plenerów, rysując Wolverine’a przebijającego się z dzikim szałem przez hordy Obcych, uciekającą w przerażeniu przed Miotem Kitty (wcielającą się w rolę Ellen Ripley), oraz mnóstwo pojedynków, eksplozji i innych wydarzeń o kosmicznym potencjale. Z kolei prace Paula Smitha, który od 165 zeszytu przejmuje pałeczkę rysownika od Cockruma, charakteryzują się większą swobodą. Kadry nie są już tak gęste od szczegółów i barwnych plam, króluje w nich przestrzeń, ograniczenie detali a czasem brak teł. Rysy twarzy bohaterów są delikatniejsze, przez co można wyczytać z nich większą gamę emocji.

Mimo że „Saga Miotu” jest dziełem czterech rysowników (swoje trzy grosze dołożył tu także nieoceniony Brent Anderson) to warstwę graficzną cechuje spójność pozwalająca na płynne śledzenie tej epickiej opowieści, w której Claremont porusza się w obrębie swoich ulubionych zagadnień dotyczących roli i wartości jednostki wobec świata, granicy ludzkich możliwości, zdolności do przebaczenia i poświęcenia siebie, jak i innych wobec nadchodzącej katastrofy. To również rozprawa o przyjaźni, miłości, macierzyństwie i sprostaniu nieoczekiwanemu. O ewolucyjnej wyższości i słabości oraz o indywidualnych wyborach nie tyle między dobrem a złem, ile tym wszystkim, co znajduje się w delikatnej przestrzeni między pojęciami klasyfikującymi jednoznacznie rzeczywistość będącą dla X-Men czasem bolesną lekcją wychowawczą a innym razem najdonioślejszą chwilą cementującą ich przyjaźń. Na śmierć i życie.

 

Tytuł: X-MEN. SAGA MIOTU
  • Scenariusz: Chris Claremont
  • Rysunki: Dave Cockrum i Paul Smith oraz Bill Sienkiewicz i Brent Anderson
  • Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
  • Liczba stron: 424
  • Format: 180x275 mm
  • Oprawa: twarda
  • Papier: kredowy
  • Druk: kolor, EDICA
  • ISBN: 978-83-67571-41-8
  • Wydanie pierwsze
  • Cena okładkowa: 229,00 zł
  • Premiera: 13 września 2024 roku

  Dziękujemy wydawnictwu Mucha Comics za udostępnienie egzemplarza do recenzji. 


comments powered by Disqus