„Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie" - recenzja
Dodane: 14-12-2016 22:51 ()
Imperium stworzone przez George’a Lucasa intensywnie rozrasta się na dużym ekranie. Sprzedanie praw Disneyowi nie tylko umożliwiło realizację kolejnej odsłony sagi, ale też otworzyło wrota do eksploracji tego uniwersum. Łotr 1 to pierwszy z planowanych spin-offów, przedstawiających wydarzenia, o których do tej pory się mówiło, ale były tylko tłem właściwej akcji.
Poznanie planów ostatecznej broni Imperatora, Gwiazdy Śmierci, bez wątpienia ułatwiło Luke’owi Skywalkerowi wykonanie rebelianckiej misji. Jednak każdy, kto myśli, że zdobycie danych dotyczących konstrukcji potężnej broni, jej słabych punktów, było łatwe, jest w błędzie. O tym też traktuje film Garetha Edwardsa. Planowaniu, zbieraniu ekipy barwnych osobowości, w końcu przeprowadzeniu iście samobójczej akcji. Pomysł sam w sobie wydawał się naturalnym materiałem na scenariusz filmu, który mocno byłby zakorzeniony w realiach Gwiezdnych wojen, a jednocześnie nie ingerował za bardzo w materię klasycznej trylogii, a jedynie rozwijał wspomniane wątki.
Łotr 1 z dotychczasowych filmów osadzonych w świecie wymyślonym przez Lucasa odstaje nieco od typowej przygodowej fabuły. Posiada inną wymowę, znacznie poważniejszą, nie ma też trzech wiodących bohaterów, tylko znacznie więcej. Do tego poznajemy proces krystalizacji ekipy, tasowania charakterów i ścierania się ich poglądów, by w finale otrzymać dramat wojenny. Zarówno główna inicjatorka akcji - Jyn Erso, jak i jej kompani, nie są charyzmatycznymi postaciami, których wyczyny na długo zapadną nam w pamięć, a żołnierzami, rebeliantami, którzy niejednokrotnie posuwali się do czynów nieprzynoszącym im chwały. Każdy z nich jest elementem większej całości, ale w pojedynkę nie ma siły przebicia porównywalnej nawet z bohaterami Przebudzenia mocy. W ich zachowaniach i motywacjach trudno odczuć zaangażowanie, udzielające się emocje są dość płytkie, a działania czysto mechaniczne – podporządkowane atrakcyjnym sekwencjom walk, mającym dostarczyć widzowi wizualnych i estetycznych wrażeń.
Przy nagromadzeniu sporej ilości postaci, które dopiero w trakcie swojej misji dojrzewają do bohaterstwa, stając się nie tylko ostatnią nadzieją rebelii, ale jej zbrojnym orężem, łatwo zniweczyć cały trud, odzierając ich z tak potrzebnego blichtru. Przy utrzymaniu mroczniejszego tonu opowieści aktorzy muszą wejść w role znacznie bardziej emocjonalnie, bo tutaj żart rzucony przez droida nie zawsze okaże się ratującym sytuację przerywnikiem. A są tu przeróżne kreacje, od fanatycznego ekstremisty, postaci karykaturalnej, wręcz szalonej, przypominającej niedoróbkę Vadera, niewidomego mistrza walk, po antagonistę wyróżniającego się swym białym odzieniem i niepraktycznym płaszczem. W końcu mamy rebeliantów, początkowo powątpiewających, ale z czasem coraz bardziej przekonanych. Jednak ich poświęcenie i heroiczna walka zostały pokazane niekiedy w zbyt groteskowy sposób. Próba ścisłego związania fabuły Łotra 1 z Nową nadzieją niestety wymusiła kilka niefortunnych scen, które z punktu widzenia historii są pozbawione sensu. Nie po to ryzykuje się życie w cieniu, w podziemiu, by tak łatwo forsować pomysły o kapitulacji. Ponadto, mając w ręku niezbędne informacje o lokalizacji planów Gwiazdy Śmierci, otrzymujemy niewiele wnoszący przerywnik, czyli podróż w całkiem innym kierunku. Rozwój fabuły nie pozwolił z tej zgrai ciekawych indywidualności wykrzesać prawdziwych wojowników, którzy za sprawę oddaliby życie w mniej patetyczny sposób. Śmierć w tym przypadku pozbawiona jest dramaturgii i znaczenia, a stanowi tylko nieodzowny rekwizyt tego widowiska.
Na polu spektakularnych efektów specjalnych, wysublimowanej komputerowo wizualnej oprawy Łotr 1 bezsprzecznie góruje nad pozostałymi epizodami sagi. Jednak mimo dopracowanej strony technicznej, przywołania najbardziej rozpoznawalnego szwarccharakteru w historii kina, a także zintensyfikowania akcji kosztem przydługich dialogów urok oryginalnej trylogii jest tu widoczny w niewielkim stopniu. Nie pomaga też koszmarny motyw muzyczny. Oczywiście można podnieść, że jest to historia poboczna, ale liczne nawiązania, nie pozwalają jednak zapomnieć, że mamy do czynienia z fabułą inicjującą doskonale znane nam wydarzenia. Brak w tym jednak autorskiego sznytu, bo mimo że Edwards się stara, to widać, że nie do końca podołał zadaniu, a cięcia (zdarzają się błędy w przejściach między scenami) i dokrętki nieco zachwiały jego kosmicznym widowiskiem.
Czy to oznacza, że Łotr 1 jest filmem złym? Skądże znowu, nie można mu odmówić rozmachu, a twórcom realizatorskich ambicji, jednakże jako dzieło aspirujące do miana kultowego, przecierającego szlaki gwiezdnowojennych spin-offów, wypada jedynie poprawnie. Bez większych zachwytów czy rozpływaniem się nad grą aktorską. Nie jest bowiem sztuką wciśnięcie do fabuły kilku niepowtarzalnych scen, uhonorowanie popularnej postaci czy błyskotliwa rola kolejnego robota (nawet w tak cudownej interpretacji Alana Tudyka). O przebłysku geniuszu moglibyśmy mówić wtedy, gdyby obraz Edwardsa był równy w każdym elemencie, nie tylko wizualnym, przewidywalna fabuła mimo wszystko sprawiała wrażenie niezapomnianej, a aktorzy porywali kreacjami. Twórca Godzilli płaci frycowe za swój brak doświadczenia, a Disneya raczej nie interesują wątpliwe wartości artystyczne tego dzieła. Łotr 1 nie jest filmem bez wad, ale w ogólnym rozrachunku powinien zadowolić oddanych fanów cyklu. Pytanie tylko, czy w przypadku sagi obrosłej wręcz mityczną legendą autorzy nie powinni mierzyć znacznie wyżej, a widzowie otrzymywać coś znacznie lepszego niż tylko bezpieczne odcinanie kuponów? Może George Lucas nie był najlepszym scenarzystą, a także wybitnym wirtuozem kamery, ale miał wizję, która na ekranie sprawiała wrażenie unikalnej i jedynej w swoim rodzaju. Ta z Łotra 1 jest tylko imitacją, nie ma w niej nic oryginalnego.
Ocena: 7/10
Tytuł: „Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie"
Reżyseria: Gareth Edwards
Scenariusz: Chris Weitz, Tony Gilroy
Obsada:
- Felicity Jones
- Diego Luna
- Alan Tudyk
- Donnie Yen
- Wen Jiang
- Ben Mendelsohn
- Forest Whitaker
- Riz Ahmed
- Mads Mikkelsen
- Jimmy Smits
- Genevieve O'Reilly
Muzyka: Michael Giacchino
Zdjęcia: Greig Fraser
Montaż: Colin Goudie, John Gilroy, Jabez Olssen
Scenografia: Neil Lamont
Kostiumy: David Crossman, Glyn Dillon
Czas trwania: 133 minuty
comments powered by Disqus