W „Płonących wodach”, czyli przedostatniej historii z serii „Darth Vader: Mroczny Lord Sithów”, dowiedzieliśmy się, jaki los spotkał Kalamar w początkach panowania Imperium.
Gdy myślimy „Imperium Galaktyczne”, często jedną z pierwszych rzeczy, które przychodzą nam do głowy, jest charakterystyczny, trójkątny kształt niszczycieli gwiezdnych typu Imperial.
Tuż przed premierą dziewiątego epizodu Gwiezdnych wojen wydawnictwo Egmont postanowiło przypomnieć wydarzenia rozgrywające się w Ostatnim Jedi, publikując komiksową adaptację filmu Riana Johnsona.
Gdy strzał z Gwiazdy Śmierci – zasilany zaledwie jednym reaktorem – spopielił powierzchnię Jedhy, wydawało się, że już nigdy nie wrócimy na ten księżyc.
Odkąd piszę recenzje różnych dzieł Star Wars, a będzie to już dobrych kilkanaście lat, nieustannie twierdzę, że Darth Vader to idealna komiksowa postać.
Gdy blisko dwie dekady temu zapowiadano „Nową erę Jedi”, mało kto spodziewał się, że ta licząca aż dziewiętnaście tomów seria książkowa wywróci do góry nogami całe uniwersum Star Wars.
Kiedy ogłoszono, że powstanie filmowy spin-off o postaci Hana Solo, natychmiast pojawiło się wiele głosów krytycznych kończących się pytaniem „ale po co?”.
Trzeba przyznać, że pod koniec rozwoju Legend główny bohater Gwiezdnej Sagi miał się nad wyraz dobrze – przynajmniej w swym mrocznym, zakutym w zbroję wydaniu.
Czy zastanawialiście się kiedyś, jaka byłaby reakcja mieszkańców galaktyki na informację, że Leia Organa, bohaterka Sojuszu Rebeliantów, jest córką znienawidzonej prawej ręki Imperatora, samego lorda Dartha Vadera?
„Shadows of the Empire”, ambitny multimedialny projekt, który powstał w 1996 roku, by raz a porządnie pokazać, co się stało między Epizodami V i VI, miał nie mieć żadnej kontynuacji.
Dawniej, niż dawno, dawno temu, bo jeszcze zanim na ekrany kin trafił film o prostej nazwie „Star Wars”, fani komiksów mogli dobrać się do pierwszych zeszytów obrazkowej adaptacji przyszłego popkulturowego fenomenu.
Chociaż nie jestem jedyny w swoim twierdzeniu, że „Mroczne Imperium” to jeden z najgorszych komiksów Star Wars w historii, to jednak sprzedał się on w na tyle dużym nakładzie – cóż, fani byli wyposzczeni – że po pewnym czasie powstał plan napisania kontynuacji.
Kto zwie się fanem Star Wars, a czasem zagląda na różne portale lub facebookowe strony o tematyce gwiezdnowojennej, ten musiał choć raz zetknąć się z dyskusją, co jest lepsze – stary czy nowy kanon.
W nowej chronologii uniwersum Star Wars sprawa jest jasna: rok po bitwie o Endor Imperium przegrało bitwę o Jakku i w rezultacie całą galaktyczną wojnę domową, po czym nastąpił długi okres pokoju pod egidą Nowej Republiki.
Kino potrzebuje wizjonerów, ludzi z pasją, chęciami i nieustającym zapałem, aby zmieniać i rozwijać X Muzę, jednocześnie dając milionom widzów na świecie rozrywkę na najwyższym poziomie.
Dawno, dawno temu, w roku 1993, kiedy to cyfrowe dinozaury podbiły świat, pokazując George’owi Lucasowi, że istnieje technologia, za pomocą której może stworzyć prequele, Star Wars znajdowało się w nietypowym miejscu w swej historii.
Niedługo po premierze „Mrocznego widma”, wydawnictwo Dark Horse Comics doszło do wniosku, że przydałaby się jakaś nowa seria obrazkowa, inna od typowej serii, dziejącej się w jednym czasie lub wokół jednej grupy bohaterów.
Wzajemnie przeplatające się historie z cyklów komiksowych „Darth Vader” i „Star Wars”, które w Polsce otrzymujemy w kolejnych numerach magazynu „Star Wars Komiks”, nabierają tempa.
Odkąd pojawili się w „Powrocie Jedi” w roli osobistej straży samego Imperatora Palpatine’a, Imperialni Gwardziści cieszyli się nieustannym zainteresowaniem fanów. Kim byli?
Dwukrotnie miałem przyjemność (w jednym przypadku, niestety, raczej skrajną nieprzyjemność) recenzować komiksy, w których głównym bohaterem jest niejaki Boba Fett.