„Hellblazer: Wzlot i upadek” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 20-11-2021 23:38 ()


Nie da się ukryć, że DC Comics (a w gruncie rzeczy komiksowa branża za oceanem ogólnie) od dawna potrzebowała „zastrzyku” nowych, śmiało poczynających sobie scenarzystów. W mniemaniu wielu kimś takim okazać się miał m.in. Tom King („Mister Miracle”, „Omega Men”), a jeszcze wcześniej Jeff Lemire („Gideon Falls”, „Green Arrow”). Od kilku lat wspomnianym statusem pochwalić się może także Tom Taylor, który na przełomie lat 2012/2013 z impetem wdarł się na listę przebojów adaptacją gry video „Injustice”. Z czasem okazało się, że wizje zbrutalizowanego uniwersum DC to niejako specjalność wywodzącego się z Australii scenarzysty. Przekonali się o tym także polscy czytelnicy.
 
W ofercie polskiego oddziału Egmontu odnajdujemy bowiem nie tylko wspomnianą adaptację (choć gwoli ścisłości na ten moment jej pierwszy tom), ale też dwie odsłony dobrze przyjętego projektu „DCEased” oraz zbiorcze wydanie miniserii „Suicide Squad: Zła krew”. W każdym z tych przedsięwzięć Taylor dał się poznać jako autor władny pozytywnie zaskakiwać i tym samym wykazywać, że w wymiarze rozrywkowym superbohaterska konwencja ma potencjalnemu odbiorcy jeszcze niemało do zaoferowania. Utwory te prezentowały się na tyle przekonująco, że nawet tak powszechne obecnie w popkulturze politycznopoprawne akcenty nie zaburzały ogólnie satysfakcjonujących odczuć z ich lektury.
 
Jak się jednak okazuje, ambicje Taylora sięgały dalej, niż tworzenie opowieści osadzonych w głównym nurcie najstarszego superbohaterskiego uniwersum. Przejawem tego okazał się zrealizowany na potrzeby specjalnej grupy tytułów w ramach „DC Black Label” projekt. Mowa tu właśnie o niniejszym zbiorze stanowiącym przysłowiowe trzy grosze rzeczonego autora (a w gruncie rzeczy całą ich sakwę) w kontekście protagonisty najbardziej żywotnej serii legendarnej linii wydawniczej Vertigo. Tak się bowiem złożyło, że to właśnie tytuł poświęcony Johnowi Constantine'owi doczekał się swoich aż trzystu odsłon (dla porównania oryginalny „Sandman” miał ich siedemdziesiąt pięć). Tom Taylor dołączył zatem do jakże szacownego klubu takich autorów jak Jamie Delano, Garth Ennis, Brian Azzarello, Warren Ellis i oczywiście pomysłodawca wyszczekanego maga w osobie Alana Moore’a. Nie trzeba szczególnej przenikliwości, by domyślić się, z jak wielkim ryzykiem wiązała się owa okoliczność. Wygląda jednak na to, że nawet jeśli australijski scenarzysta przejawiał na tym tle lęki i obawy to jednak zdołał je okiełznać niezgorzej, niż w swoim czasie powierzona mu postać poradziła sobie z panującym w piekle triumwiratem (o czym więcej w opowieści inicjującej staż Gartha Ennisa, tj. „Niebezpiecznych nawykach”).
 
W uznawanej obecnie za prawdopodobnie najbardziej prestiżową formułę prezentacji współczesnych produkcji DC Comics (swoją drogą ewidentnie nawiązującej do pierwodruków takich tytułów jak „Batman: Powrót Mrocznego Rycerza”, „Batman: Sekta” oraz oczekiwany u nas „Hawkworld”) zaproponował on zatem jeszcze jedną intrygę z udziałem Johna Constantine’a. Sprawa jest o tyle interesująca, że ukazuje tegoż znawcę nauk tajemnych na bardzo wczesnym etapie jego zainteresowań tą dziedziną. Okazuje się bowiem, że już jako jedenastolatek podejmował od próby przywołania bytów demonicznych, co teoretycznie zakończyło się niepowodzeniem. Nie dość na tym owej wątpliwej jakości przygody zarówno on, jak i towarzysząca mu koleżanka imieniem Aisha omal nie przypłacili śmiercią w efekcie utonięcia. Takiego szczęścia nie miał natomiast trzeci uczestnik „rytuału”, tj. wywodzący się z zamożnej i wpływowej rodziny Billy. Toteż debiut tytułowego bohatera w roli domorosłego arcymaga nie tylko zakończył się fiaskiem, ale też trudną do wyparcia z pamięci tragedią. Jak się jednak okazuje, po przeszło trzech dekadach od tego wydarzenia doczekuje się ona swojego epilogu. Dodajmy, że bynajmniej w atmosferze wzajemnego zrozumienia. Oto bowiem na tzw. mieście odnajdywane są zwłoki ciśniętych z wysokości osobników. Co więcej, przynajmniej do czasu uskrzydlonych, a do tego wywodzących się ze znaczących kręgów finansjery i polityki. W sprawę zostaje zaangażowana (oczywiście już jako dojrzała niewiasta, a przy okazji także policjantka) przywoływana Aisha, a niebawem również (bo wszak inaczej być po prostu nie mogło) zapamiętały wielbiciel nikotyny. Jak nietrudno się domyślić źródło zaistniałego problemu ma swoją nadnaturalną proweniencję, a wraz z rozwojem fabuły konsekwentnie eskaluje. Do tego stopnia, że swój akces do jego rozwiązania osobiście zgłasza inicjator brzemiennego w skutkach upadku części spośród anielskiej społeczności.
 
Wprost pisząc, z podjętym wyzwaniem Taylor poradził sobie z pełnym powodzeniem. Mamy tu zatem do czynienia nie tylko angażującą ewentualnego czytelnika intrygą o typowej dla protagonisty naturze, ale też gronem wyrazistych, a niekiedy wręcz pełnokrwistych osobowości. Oczywiście zalicza się doń sam John raczący wszystkich naokoło swoim osobliwym urokiem. Za sprawą nadania im charakterystycznych i przekonujących cech również bohaterki i bohaterowie dalszych planów są łatwo identyfikowalni. Ponadto stawka w przybliżonej tu rozgrywce jawi się jako zdecydowanie niebagatelna i tym samym generująca stosowną dramaturgię. Mało? W takim razie wypada nadmienić, że umiejętnie komponujący dialogi (nierzadko zresztą iskrzące niebanalnym dowcipem) Taylor pozwolił sobie na uzupełnienie biografii „maga klasy pracującej” o istotne informacje związane z jego rodziną. Biorąc pod uwagę, że także ów „składnik” życiorysu Constantine’a był w przeszłości często podejmowany, można tę okoliczność potraktować w kategorii nielichego wyczynu.  
 
Niepokoi natomiast (a przynajmniej piszącego te słowa) wpisanie się autora scenariusza w lansowaną co najmniej od schyłku lat 60. XX wieku tendencję do - określmy to umownie, ocieplania wizerunku diabła. Gdy bowiem we wspomnianym momencie dziejowym zamarzyło się co poniektórym uczynienie z satanizmu generującego zyski towaru (a przy okazji, niejako „kuchennymi drzwiami”,  promując ową destruktywną doktrynę), siłą rzeczy konieczne były właśnie wizerunkowe modyfikacje centralnej jego osobowości. Relatywizacji faktycznej roli tzw. Gwiazdy Zarannej podjęli się zresztą już przed Taylorem m.in. Neil Gaiman („Morderstwa i tajemnice”) oraz Mike Carey (pierwsza seria „Lucyfer”), a ów proceder trwa w „najlepsze” do dziś. „Wzlot i upadek” jest tego znamiennym dowodem i równocześnie najmniej udanym aspektem tego przedsięwzięcia.
 
Rozrysowania pomysłów „australijskiego importu” podjął się Darick Robertson, który już wcześniej zaprezentował się polskim czytelnikom przy okazji serii „Transmetropolitan” i „Chłopaki”. Jego wyrazista, prowadzona z werwą i pewnością ręki kreska trafnie ujmuje specyfikę realiów/nierealiów, w których zwykł przejawiać swoją aktywność właśnie Constantine. Jak wielu współczesnych autorów udzielających się w komiksowej branży także on koncentruje się przede wszystkim na sylwetkach i obliczach osób uczestniczących w rozrysowywanej przezeń opowieści. Natomiast dalsze plany bywają co prawda doprecyzowywane; jednak raczej incydentalnie niż permanentnie. Irytować ponadto może pójście rzeczonego na przysłowiową łatwiznę w kreowaniu wizerunków obecnych tu istot demonicznych. A to z tego względu, że przywołany plastyk ukontentował się typowymi (zwłaszcza dla ikonografii postprotestanckiej) kodami kulturowymi z użyciem rogów, zakończonych tzw. strzałką ogonów i nietoperzych skrzydeł. W zestawieniu z jakością oferowaną przez artystów zaangażowanych przy produkcjach wczesnego Vertigo (by wspomnieć choćby współodpowiedzialnych za kreacje Constantine’a Johna Totlebena i Stephena R. Bissette’a) w tym akurat przypadku można mówić wręcz o znamionach plastycznego regresu. Ogólnie jednak nie sposób Robertsonowi odmówić pewnej dozy urokliwości jego prac oraz znamion autentycznego talentu.
 
Przy okazji tej publikacji cieszy zwłaszcza bardzo istotna okoliczność. Mianowicie taka, że w niniejszej części linii wydawniczej „DC Black Label”, po wydawało się zdominowaniu jej przez inicjatywy ściśle związane z Mrocznym Rycerzem (vide m.in. „Klątwa Białego Rycerza”, „Harleen” czy szczególnie udany „Joker: Zabójczy uśmiech”) doczekujemy się kolejnego już (po notabene bardzo udanej „Wonder Woman: Martwej Ziemi”) projektu poświęconego innej niż najbardziej popularny obecnie heros DC Comics osobowości. Nic nie umniejszając takim twórcom jak przywoływany już Brian Azzarello i Lee Bermejo (tj. autorów albumu „Batman: Przeklęty”, w którym swój gościnny występ „zaliczył” m.in. Constantine) owa swoista „dywersyfikacja” pod względem doboru protagonistów z pełnym przekonaniem wypada uznać za korzystną i urozmaicającą horyzont uniwersum DC, w którym przedstawicieli tzw. Bat-Rodziny i tak jest już aż nadto.   
 
Podsumowując, oby w dorobku Toma Taylora nie zabrakło pozycji równie udanych co „Wzlot i upadek”. Znać bowiem, że jest on obecnie w pełni swoich sił twórczych, co dobrze rokuje w związku z kolejnymi sygnowanymi przezeń realizacjami.

 

Tytuł: „Hellblazer: Wzlot i upadek”

  • Tytuł oryginału: „Hellblazer: Rise and Fall”
  • Scenariusz: Tom Taylor
  • Szkic i tusz: Darick Robertson
  • Kolory: Diego Rodriguez
  • Tłumaczenie z języka angielskiego: Jacek Żuławnik
  • Redakcja merytoryczna: Tomasz Sidorkiewicz
  • Wydawca wersji oryginalnej: DC Comics 
  • Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
  • Data publikacji wersji oryginalnej: 27 kwietnia 2021 r.
  • Data publikacji wersji polskiej: 27 października 2021  r.
  • Oprawa: twarda
  • Format: 22,5 x 28,5 cm
  • Druk: kolor
  • Papier: kredowy
  • Liczba stron: 152
  • Cena: 69,99 zł

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w mini-serii „Hellblazer: Rise and Fall” nr 1-3 (listopad 2020-marzec 2021).

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji

Galeria


comments powered by Disqus