Jamie Delano „Hellblazer” tom 1 - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 10-07-2021 22:44 ()


Chciałoby się rzec: „To nie można było tak od razu?!” A to z tego względu, że „puszczona” od początku seria przybliżająca przypadki Johna Constantine’a  prezentuje się nadspodziewanie udanie. Do tego pomimo przeszło trzydziestu lat od swojego pierwodruku. Tymczasem w całkiem już zamierzchłym roku 2008 polski oddział Egmontu zaproponował nam wspomnianą serię od momentu przejęcie jej przez Gartha Ennisa. Uwzględniając popularność tego scenarzysty także na polskim gruncie (zachwalany „Kaznodzieja” zrobił swoje), ta okoliczność ani trochę nie dziwi. Szkoda natomiast, że na dokonania Jamiego Delano przyszło czekać nam aż tak długo.
 
Tak się jednak sprawy w końcu ułożyły, że w toku minionej dekady rynek najwyraźniej na tyle okrzepł, by perypetie hedonistycznie usposobionego znawcy sfery tajemnej doczekały się prezentacji w wykonaniu nie tylko dobrze już u nas znanych (i oczywiście cenionych) autorów takich jak wspomniany współtwórca „Chłopaków”, Brian Azzarello i Warren Ellis, ale też scenarzystów dotąd nad Wisłą i Narwią nie „widywanych”. Takim scenarzystą był jeszcze do niedawna właśnie Jamie Delano. Tymczasem to właśnie jemu władze zwierzchnie powierzyły przygotowanie zapisu losów wspomnianego maga na kartach jego solowej serii. Po latach oczekiwań nareszcie jest okazja, by rozpoznać efekt wykonanej wówczas pracy! Do tego w formule względnie bliskiej oryginalnej wersji tej osobowości zaistniałej na kartach „Sagi o Potworze z Bagien”. Nie dość na tym w estetyce nawiązującej do wysokich standardów wypracowanych przez Johna Totlebena (notabene jeszcze na etapie współrealizowania przezeń „Miraclemana”) i z dużym powodzeniem wdrażanej przez Stephena R. Bisatte oraz Ricka Veitcha. Główny ilustrator tego zbioru w osobie Johna Ridgwaya, wspomagany przy tym przez niezmiennie znakomitego Alfredo Alcale, z powodzeniem „wrysował” się w ów trend.
 
W efekcie kumulacji tych czynników zapalony wielbiciel nikotyny w osobie Johna Constantine’a zyskał możliwość, by odnaleźć się więcej niż tylko w roli ważnej, acz drugoplanowej osobowości „Sagi o Potworze z Bagien” (a z czasem także „Green Arrow vol.2” oraz „Sandmana”). Tym sposobem ewentualny odbiorca poświęconego mu miesięcznika miał możliwość bliżej przyjrzeć się inicjatywom, w których ów okultysta nie zawsze z własnej woli zwykł był uczestniczyć. Stąd na tzw. dzień dobry otrzymujemy konfrontację z demonem nienasycenia oraz wynikły na tę okoliczność taktyczny sojusz z „kapłanem” voodoo znanym jako Papa Midnite (notabene znanym już czytelnikom przywoływanego stażu Gartha Ennisa). Mimo ogromu wysiłku zaangażowanego w celu zażegnania zagrożenia ze strony Mnemota (tj. wzmiankowanej, diabelskiej osobowości) kolejne wyzwania jawią się jako jeszcze bardziej problematyczne, a nie wszystkie podejmowane przez głównego protagonistę środki zaradcze można byłoby uznać za etyczne. Znać na pewno, że poza fasadą pozornie trywialnej rzeczywistości czyhają wraże potencje i akolici osobliwych kultów, dla których tzw. zwykli mieszkańcy m.in. Londynu są niczym więcej niż tylko rezerwuarem dla spełnienia ich perwersyjnych pragnień.
 
Siłą rzeczy wizja wyłaniająca się za zapisu żywota Johna Constantine’a nie napawa optymizmem, a miast tego wzbudza uzasadnione skojarzenia z takimi produkcjami filmowymi jak „Harry Angel” i „Walc Mefisto”. Nieprzypadkowo, bo przecież przestrzeń kreowana, z której „wyrósł” ów bohater (?), została zreinterpretowana przez praktykującego okultystę (czyli Alana Moore’a rzecz jasna). Zaznajomiony z tajnikami m.in. eksterioryzacji (tj. techniki wyizolowywania z powłoki materialnej tzw. astralu) oraz kiełznania poczynań co bardziej drapieżnych emisariuszy sfery piekielnej „Hellblazer” nie traci czasu ani weny, choć koszt tej aktywności bywa dlań niekiedy wręcz dotkliwy. I – co więcej – tzw. rykoszetem obrywa się także osobom z jego najbliższego otoczenia.
 
W tej przejmującej (a momentami wręcz szokującej) wizji Jamie Delano nie szczędził pomysłów. Stąd poszczególne epizody „upchane” są treścią po brzegi. Tak się kiedyś tworzyło komiksowe fabuły i aż żal, że we współczesnej branży darowano sobie (na ogół) tego typu metodykę twórczą. Toteż nawet osobowości z nieco dalszych planów sprawiają wrażenie wręcz „namacalnych” i charakterologicznie pogłębionych. Ponadto dał o sobie znać swoisty „duch dziejów” dominujący w umysłowości ówczesnych autorów brytyjskiego pochodzenia (bo tak się złożyło, że także Delano był uczestnikiem zjawiska znanego jako brytyjska inwazja) także w pochodnej jego pracy znać na swój sposób przekomiczną animozję wobec kierujących w latach 80. nawą Zjednoczonego Królestwa konserwatystów. Zadrą w kolokwialnych czterech literach szanownego pana scenarzysty jest oczywiście Margaret Thatcher, ucieleśnienie obsesji i fobii wyrosłego w środowisku antykultury pokolenia twórców (skądinąd często znakomitych) takich jak wspominany Alan Moore, Grant Morrison czy Peter Milligan. Tak jak w przypadku wymienionych, tak i tym razem pretensjonalne konstatacje dotyczące praktyki politycznej stosowanej przez „Żelazną Damę” wypada potraktować w kategorii humorystycznego kuriozum, a następnie sycić się sprawnie (a często także bezkompromisowo) rozpisanymi fabułami.
 
Zgodnie z wcześniejszymi sugestiami w swoich rolach świetnie odnaleźli się plastycy odpowiedzialni za większą część tego obszernego zbioru w osobach Johna Ridgwaya i Alfredo Alcali. Z jednej bowiem strony znać zasygnalizowane wcześniej wkomponowanie się w ramy estetyki tzw. wczesnego Vertigo, z drugiej natomiast autorską indywidualność obu panów, których temperament twórczy raz za razem daje o sobie znać. Równocześnie w kategorii wartości dodanej wypada potraktować uzupełnienie niniejszego zbioru o dwa epizody serii „Swamp Thing vol.2” zaistniałe już po zakończeniu pamiętnego stażu „Czarownika z Northampton”. Tym bardziej że przynajmniej na ten moment brak jakichkolwiek zapowiedzi ze strony Egmontu w kontekście ewentualnej prezentacji dokonań Ricka Veitcha. A szkoda, bo ów autor z niemałym powodzeniem przejął ten miesięcznik po pomysłodawcy „V jak Vendetta”.  
 
Mocne otwarcie jednej z najlepszych serii wiekopomnej linii wydawniczej Vertigo. Chciałoby się powtórzyć za „wynalazcą” Geralta z Rivii: „Kto nie zna ten kiep”. Nie ma jednak potrzeby popadać w semantyczny radykalizm, a miast tego wypada zapoznać się z niniejszą propozycją wydawniczą, która, nawet jeśli się zastarzała (choć w gruncie rzeczy ani trochę), to i tak nadal nosi w sobie potencjał, by okazać się lekturą, po której nie sposób nie dopraszać się o więcej.

 

Tytuł: Jamie Delano „Hellblazer” tom 1 

  • Tytuł oryginału: „Jamie Delano Présente Hellblazer”
  • Scenariusz: Jamie Delano, Rick Veitch
  • Szkic i tusz: John Ridgway, Alfredo Alcala, Rick Veitch, Tom Mandrake, Brett Ewins, Jim McCarthy, Richard P. Rayner, Marc Buckingham, Mike Hoffman
  • Kolory: Lovern Kindzierki, Tatjana Wood
  • Ilustracje na okładkach wydania zeszytowego: Dave Mckean, John Totleben
  • Projekt graficzny albumu: Pascal Chirat
  • Wstęp: Jamie Delano
  • Tłumaczenie z języka angielskiego: Jacek Żuławnik
  • Wydawca wersji oryginalnej: DC Comics
  • Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
  • Data publikacji wersji oryginalnej: 15 listopada 2019 r.
  • Data publikacji wersji polskiej: 2 czerwca 2021 r.
  • Oprawa: twarda
  • Format: 17,5 x 26,5 cm
  • Druk: kolor
  • Papier: kredowy
  • Liczba stron: 424
  • Cena: 119,99 zł

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w miesięczniku „Hellblazer vol.1” nr 1-13 (styczeń-grudzień 1988) oraz „Swamp Thing vol.2” nr 76-77 (wrzesień-październik 1988).

 Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.

Galeria


comments powered by Disqus