"Hellblazer": "Łajdak u piekła bram" - recenzja
Dodane: 18-07-2010 18:28 ()
Równo dwa lat po premierze na naszym gruncie „Niebezpiecznych nawyków” Gartha Ennisa doczekaliśmy się finalnego tomu rozpisywanych przezeń przypadków Johna Constantine’a. Uprzedzając nieco fakty, „Łajdak u piekła bram” jawi się jako najbardziej udane dokonanie tegoż scenarzysty podczas jego pracy nad serią.
Niniejsza opowieść niejako „dopina” wątki rozpoczęte w „Niebezpiecznych nawykach”. Upokorzony szatan nie zamierza pozostać bezczynnym wobec nonszalancji Constantine’a. Ani na moment nie zrezygnował z zamiaru rewanżu na bezczelnym śmiertelniku wypatrując dogodnego ku temu momentu. Takowy nastąpił po przełamaniu impasu jakim były rządy nad piekielną sfera rzeczywistości przez triumwirat szatana, Azazela i Belzebuba. Ten pierwszy, zainspirowany przez żeńskiego demona, również deklarującego nienawiść wobec Constantine’a, zdołał przełamać ów mało dlań komfortowy układ. A to oznaczało szeroko otwartą drogę do rozprawy z domorosłym magikantem.
Tymczasem rzeczonemu „atrakcji” jak zwykle nie brakuje, bo jak mało kto przejawia on wyjątkowy talent do pakowania w kłopoty zarówno siebie jak i osób blisko z nim związanych. Niektórzy z nich (zresztą nie pierwszy już raz…) życiem przypłacą swą znajomość z Johnem. Inni zaś zaistnieją tylko po to, aby na dobre pożegnać się z serią i jej czytelnikami. Obok narastającego poczucia zagrożenia scenarzysta nie omieszkał zaakcentować tak lubianych przezeń wątków obyczajowych, również zresztą specyficznie ujętych. Widać to zwłaszcza w stanowiącej niejako „requiem” duetu Ennis/Dillon dla „Hellblazera” opowieści „Kraj ojców”.
Podobnie jak w przypadku poprzednich tomów, również i tym razem nie obyło się bez „gówniażerskich” zagrywek Ennisa typu: „Niedobry Bóg jest wszystkiemu winien!” Paradoksalnie to właśnie podobne teksty, które być może z marketingowego punktu widzenia okazały się nawet trafione, poprzez swą banalność i uproszczoną wizję rzeczywistości stanowią najsłabsze elementy tej fabuły. Wynurzenia zrozpaczonego Johna (scena w podziemiach kościoła) mogą wzbudzić przejęcie u co najwyżej wczesnego licealisty o buntowniczym zacięciu. W nieco dojrzalszym czytelniku wzbudzą co najwyżej ziewanie tudzież uśmiech politowania. Wątek rasistowski również potraktowano tu według do bólu ogranych standardów politycznej poprawności. Wszystko to jednak blednie w zestawieniu z wprawnie rozpisanymi, przekonującymi charakterologicznie postaciami i chociażby z tego względu ów tytuł zasługuje na uwagę.
Ponoć dla znużonych nadmiarem wątków metafizycznych czytelników taktyka Ennisa okazała się ożywczym urozmaiceniem. Irlandzki scenarzysta z lubością odarł postać Constantine’a z elementów nadprzyrodzonych zastępując cwanego, choć zarazem wzbudzającego sympatię znawcę magii, ulegającym nałogom egotą, a zarazem kierującym się hedonistycznymi zachciankami oraz instynktem przetrwania wykolejeńcem. Krótko pisząc - idealny „bohater” doby lat dziewięćdziesiątych, który i dziś z powodzeniem zyskałby licznych fanów. Być może niniejsze porównanie zabrzmi aż nazbyt ryzykownie niemniej wspomniana taktyka przypomina model stosowany z powodzeniem przez Stanley Kubicka m.in. w filmowej adaptacji „Lśnienia” Stephena Kinga. Bowiem ów genialny reżyser miast doszukiwać się przyczyny zła w czynnikach nadprzyrodzonych, jak miało to miejsce w literackim pierwowzorze, odnajdywał je w głębi ludzkiej duszy. Podobnymi założeniami zdawał się kierować w pracy nad „Hellblazerem” Ennis, co w początkach wspomnianej dekady rzeczywiście mogło stanowić istotne novum. Przyznam jednak, że z niecierpliwością wypatruję spolszczenia wcześniejszych perypetii Johna jak chociażby „Original Sins” w którym rzeczony ma jeszcze wiele wspólnego ze swym pierwowzorem zaistniałym po raz pierwszy w 37 numerze „Saga of the Swamp Thing”. Mimo upływu równo ćwierćwiecza od jego debiutu trzeba przyznać, że ta wersja Costantine’a, tak odmienna od hipostazy Ennisa również nosi w sobie mnóstwo walorów fabularnych. I tegoż nieco bardziej „umagicznionego” Hellblazera życzyłbym sobie jeszcze w tym roku.
Oschła stylistyka Dillona tradycyjnie eksponuje tę obrzydliwszą stronę rzeczywistości. Chwilami oscylujący ku grotesce z reguły pozostaje przy charakterystycznej dlań specyficznej odmianie realizmu, w której fizjonomie ukazywanych przezeń postaci są aż nazbyt często podobne. Podobnie jak w poprzednich odsłonach przypadków Costantine’a, Jessego Custera czy Franciszka Zameckiego wspomniany twórca koncentruje się na sylwetkach postaci scenografię traktując czysto umownie. Z jednej strony Dillon oferuje niezmiennie wysoki poziom warsztatu; z drugiej zaś jednostajność jego maniery może niektórych czytelników z czasem znużyć. Tylko z pozoru hiperrealistyczne okładki autorstwa Glenna Fabry'ego dopełniają klimatu tej serii, także pod tym względem niemal „genetycznej” poprzedniczki „Kaznodziei”.
Wraz z finałem dokonań Ennisa w niniejszej serii wypada mieć nadzieję, że wydawnictwo Egmont nie zrezygnuje z kontynuowania publikacji dziejów Constantine’a. W końcu wydania zbiorcze autorstwa Jamiego Delano, Petera Milligana czy popularnego również u nas Mike’a Careya, choć odmienne od tego co zaprezentował koniunkturalnie pretensjonalny Irlandczyk, to jednak również mają sporo do zaoferowania czytelnikom złaknionym nieszablonowych fabuł.
Tytuł: "Hellblazer": "Łajdak u piekła bram", tom 5
- Scenariusz: Garth Ennis
- Rysunki: Steve Dillon
- Kolory: Tom Ziuko i Daniel Vozzo
- Ilustracje na okładkach: Glenn Fabry
- Tłumaczenie: Paulina Braiter
- Wydawca: Egmont
- Data publikacji: 21.06.2010 r.
- Oprawa: miękka
- Objętość: 224 strony
- Format: 170 x 260 mm
- Cena: 69,90 zł
Pierwotnie opublikowano na kartach miesięcznika “Hellblazer” nr 78-81 (czerwiec-listopad 1994 roku) oraz „Heartland” nr 1 (marzec 1997 roku).
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...