„Batman”: „Sekta” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 21-01-2021 00:05 ()


Wydawało się, że zaistniały wszystkie czynniki konieczne do stworzenia komercyjnego hitu, a być może nawet komiksu wybitnego, wyrastającego ponad sezonowe notowania sprzedaży. Wyróżniający się scenarzysta, utalentowany plastyk wielokrotnie (i do tego z powodzeniem) wykazujący warsztatową biegłość, popkulturowa osobowość słusznie uchodząca za jednego z najciekawszych superbohaterów oraz wzorzec (tj. bestselerowy „Powrót Mrocznego Rycerza” Franka Millera) trwale zapisany w annałach komiksowego medium. 

Mimo tych okoliczności oraz kampanii promocyjnej czteroczęściowa miniseria „Batman”: „Sekta” cieszyła się umiarkowaną popularnością. Czy słusznie? Takie wrażenie można odnieść po lekturze początkowych scen tej opowieści. Tok fabuły zdaje się bowiem prowadzony zbyt chaotycznie, przez co ewentualny czytelnik może poczuć się nieco zdezorientowany. Z czym bowiem mamy tutaj do czynienia? Czyżby z kolejną konfrontacją z Jokerem w roli adwersarza obrońcy Gotham? Prędko jednak okazuje się, że zamaskowane alter ego Bruce'a Wayne'a zmuszone będzie stawić czoła zupełnie nowemu przeciwnikowi. I jak pokazał rozwój wypadków, diakon Joseph Blackfire (bo o nim właśnie mowa) okazał się może nie aż tak dalece psychopatycznym osobnikiem, co wspomniane wyżej główne nemezis Mrocznego Rycerza. Niemniej porównywalnie niebezpiecznym, a przy tym bardziej wyrachowanym. Ów charyzmatyczny „kapłan” obecnie należy do grona niemal zapomnianych przeciwników Bruce’a Wayne’a (choć dał o sobie znać na stronicach serii „Wieczny Batman”). Stąd tylko co bardziej zagorzali fani ekscentrycznego miliardera z Gotham zdają sobie sprawę, jak dotkliwie okaleczył on psychikę Mrocznego Rycerza. Zdradzając nieco więcej szczegółów, nie tylko „zafundował” on Batmanowi tzw. pranie mózgu, ale też doprowadził do opuszczenia przezeń jego miasta. Widać zatem to nie Bane jako pierwszy złamał najbystrzejszego z superbohaterów uniwersum DC. 

Znaczna część niniejszej opowieści to kumulacja halucynacji oraz nieco bardziej świadomych przemyśleń tytułowego bohatera. Ponadto odpowiadający za jej skrypt Jim Starlin, podobnie jak wcześniej w tzw. kosmicznych tytułach w swoim czasie zatrudniającego go Domu Pomysłów (o czym więcej w opowieściach zebranych w ramach „Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela” – tomy 121 i 123), dał on wyraz swojemu antagonizmowi wobec zjawiska religijności jako takiego. Toteż podobnie jak w fabułach z udziałem m.in. Adama Warlocka, Magusa i Thanosa także tutaj pozostał on wierny owej interpretacji i tym samym wykazał, że pomimo upływu przeszło dekady nie zdołał przepracować trawiących go uprzedzeń. Z drugiej strony „Sekta” generuje dojmującą atmosferę usidlenia i obsesyjnego lęku, z którym zmuszony jest borykać się poddawany jednej z najbardziej traumatycznych dlań prób Mroczny Rycerz. Zwłaszcza w rozdziale trzecim i czwartym napięcie znacząco narasta. Choćby z tego względu, że wróg może czaić się niemal wszędzie. Sprowadzony na skraj wytrzymałości psychicznej Batman zdaje się niewładny do powstrzymania procesu społecznego rozkładu. Toteż ku zgrozie zarówno miejskiej policji, jak i zwykłych obywateli wygląda na to, że po raz pierwszy sytuacja całkowicie wymknęła mu się spod kontroli...

Notabene obecna tu postać Robina dalece odbiega od wizerunku, jakim przez całe lata raczono jego fanów na łamach m.in. „Detective Comics vol.1”. Mimo że kostium pozostał bez zmian (jak pamiętają fani tej postaci, modyfikacji w tym zakresie dokonano dopiero kilka lat później, o czym w polskim przedruku „Batmana” z lutego 1992 r.) to raczej trudno upatrywać się w nim standardowo uśmiechniętego od ucha do ucha „Cudownego Chłopca”. Wszystko zresztą staje się jasne w chwili, gdy uświadomimy sobie, że pod maską pomocnika Batmana skrywa się nie tyle podpora Nastoletnich Tytanów w osobie Dicka Graysona (a przy okazji ulubieniec leciwych niewiast lubujących się w wypiekaniu ciastek). W tym bowiem momencie rolę Robina pełnił Jason Todd, młodzieniec o zdecydowanie odmiennym profilu osobowościowym niż poczciwy Dick (zob. „Wielka Kolekcja Komiksów DC Comics” t. 9). Dorastający w miejskich slumsach nigdy nie przebierał w środkach, a jego skłonność do okrucieństwa przy równoczesnym czerpaniu zeń satysfakcji prędko stała się aż nazbyt dostrzegalna. Znać to także na przykładzie niniejszej fabuły, jako że Jason również tutaj niejednokrotnie przejawia, oględnie rzecz ujmując, nadpobudliwość. W przypadku tej opowieści tego typu prowadzenie postaci sprawdziło się idealnie. Wszak mamy do czynienia ze zbrutalizowaną, przygnębiającą historią, która okazała się swoistą areną dla impulsywnego Todda.

Na etapie pierwodruku tego tytułu (tj. w roku 1988) Bernie Wrightson cieszył się już w pełni zasłużoną sławą i chwałą jednego z najbardziej inspirujących artystów w branży, co wykazał m.in. w trakcie współpracy z Lenem Weinem przy dwumiesięczniku „Swamp Thing” vol.1”. Dość zresztą wspomnieć, że nie brak opinii, w myśl których jego wpływ daje się uchwycić w twórczości samego Andreasa Martensa. Nic zatem dziwnego, że precyzyjny i unikalny zarazem styl rzeczonego z niezmiennym zadowoleniem akceptował zarówno ogół czytelników jak i krytycy. Dla tytułu z założenia szykowanego na komercyjny i artystyczny hit porównywalny z „Powrotem Mrocznego Rycerza” był on zatem twórcą w pełni predestynowanym. Myliłby się jednak ten, kto spodziewał się w tej pozycji typowej dla tego plastyka maniery pełnej charakterystycznych, szerokokątnych zbliżeń oraz niemal miedziorytniczego operowania kreską. Miast tego Wrightson wprowadził znaczne modyfikacje stylistyczne na tyle odmienne od jego wcześniejszych realizacji, że na pierwszy rzut oka trudno domyślić się, kto jest autorem warstwy plastycznej „Sekty”. Brak płynności kreski i osobliwość szkicu przywodzi na myśl przywoływane dzieło Franka Millera, co niewątpliwie jest dobrym tropem. Ponadto dobrze znana narracja „telewizyjna” również wskazuje na wspomnianą pozycję jako źródło inspiracji zarówno dla Starlina, jak i Wrightsona.  

Z kolei niektóre kadry z rozdziału drugiego i trzeciego zdają się wykonane według wzorców zaczerpniętych z twórczości dobrze znanego polskim czytelnikom Cama Kenndy’ego („Star Wars: Mroczne Imperium”). Widać zatem, że Wrightson korzystał (o ile faktycznie tak się sprawy miały) z dobrych wzorców, choć chyba nie do końca zdecydował, w którym kierunku ma zamiar poprowadzić swój styl. I choć ustrzegł się on znamion epigonizmu, to jednak czytelnicy prawdopodobnie dostrzegli to wahanie, nie w pełni akceptując zaproponowaną formułę plastyczną. Mimo tego warto zapoznać się z tym tytułem choćby ze względu na ów eksperyment mistrza anglosaskiego komiksu. Na uwagę zasługuje także nietypowe zakomponowanie okładek każdego z czterech epizodów składających się na niniejsze wydanie zbiorcze. Miast pełnowymiarowego kadru Wrightson skupia uwagę czytelnika jedynie na fragmencie większej całości. W porównaniu z ówczesnymi okładkami regularnych miesięczników poświęconych Batmanowi (i ogólnie oferty DC Comics z tego okresu) było to istotne novum.

Powtórzenie sukcesu kilkukrotnie przywoływanego „Powrotu Mrocznego Rycerza” się nie powiodło. Autorzy „Sekty” z miejsca bowiem zmagać się musieli z porównaniami do epokowej przecież inicjatywy, która nie dość, że wyprzedawała się na tzw. pniu (pierwszy epizod „Powrotu…” wykupiono po ledwie trzech dniach od rozpoczęcia dystrybucji), to jeszcze wzbudziła nadspodziewany rezonans w mediach głównego nurtu. Przysłowiowa poprzeczka była zatem zawieszona bardzo wysoko, a tymczasem do sprzedaży trafił tytuł kompletnie odmienny (acz również wzbudzający kontrowersje) od wcześniejszego o dwa lata hitu. Stąd marketingowa gra oparta na podsycaniu oczekiwania na porównywalną realizację okazała się chybioną taktyką. Tym bardziej że Starlin i Wrightson byli wówczas twórcami o na tyle rozwiniętych ambicjach i poczuciu własnej wartości (choć w przypadku pierwszego nieco przesadzonym), że nie zamierzali kontentować się jedynie statusem naśladowców. Stąd pochodna ich pracy nie spełniła aż nazbyt wygórowanych oczekiwań zarówno zarządu DC Comics, jak i czytelników.

Obecnie ową inicjatywę twórczą zwykło się zdecydowanie bardziej doceniać. Pozostaje ona bowiem interesującym świadectwem tendencji w komiksie superbohaterskim zaistniałej na fali sukcesu kanonicznej pracy Franka Millera, a która miała być docelowo kontynuowana (o czym świadczą zbliżone pod względem formy edycji takie realizacje jak m.in. „Hawkworld” Timothy’ego Trumana oraz „Shado: Song of the Dragon” Mike’a Grella i Michaela Davisa Lawrence’a). Toteż cieszy okoliczność, że tytuł ten doczekał się swojej polskiej edycji i tym samym może zostać szerzej rozpoznany również przez naszych czytelników. Także z tego względu, że inne dokonania zarówno Jima Starlina („Rękawica Nieskończoności”), jak i Berniego Wrightsona („Potworna kolekcja”) są już u nas dostępne. 

 

Tytuł: Batman: Sekta 

  • Tytuł oryginału: „Batman: The Cult” 
  • Scenariusz i wstęp: Jim Starlin
  • Szkic i tusz: Bernie Wrightson
  • Kolory: Bill Wray
  • Tłumaczenie z języka angielskiego: Tomasz Sidorkiewicz
  • Wydawca wersji oryginalnej: DC Comics
  • Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
  • Data publikacji wydania zbiorczego: 5 lutego 1991 r.
  • Data publikacji wersji polskiej: 20 stycznia 2021 r.
  • Oprawa: twarda
  • Format: 17,6 x 26,5 cm
  • Druk: kolor
  • Papier: kredowy
  • Liczba stron: 200
  • ISBN: 978-83-281-5935-8
  • Cena: 79,99 zł

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w mini-serii „Batman: The Cult” nr 1-4 (maj-sierpień 1988).

 

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji. 

Galeria


comments powered by Disqus