„Suicide Squad: Zła krew” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 07-09-2021 23:55 ()


Pomimo nieszczególnie przychylnych ocen filmowej adaptacji perypetii Oddziału Samobójców (notabene niefortunnie przetłumaczonego jako „Legion”…) tłuste koty z Warnera zdecydowały się raz jeszcze dać szansę „cudownie nawróconym” podkomendnym Amandy Waller. Tym sposobem nie tak dawno temu doczekaliśmy się prezentacji drugiego filmu z udziałem tej bez cienia wątpliwości nieszablonowej drużyny. Nie wnikając w jakość tego przedsięwzięcia stało się ono okazją do uzupełnienia oferty Egmontu o kolejną komiksową realizację z logo „Suicide Squad”.
 
Jak się jednak okazuje, nie do końca typową co zresztą stanowiło charakterystyczną cechę tej formacji już od chwili jej utworzenia w trakcie wydarzeń przybliżonych w miniserii „Legends”. Do tego według pomysłów jednego z najbardziej obecnie popularnych scenarzystów udzielających się w „barwach” m.in. DC Comics. Mowa tu o Tomie Taylerze, który już zdążył przekonać do siebie spore grono także „tutejszych” czytelników, mimo że jego na razie popisowe dzieło – tj. seria „Injustice” – dopiero za niebawem doczeka się swojej polskiej premiery. Wcześniej jednak była okazja, by rozpoznać jego dokonania w ramach m.in. serii „All-New Wolverine”, a także osadzonych w alternatywnej linii rozwojowej uniwersum DC opowieści pod wspólnym szyldem „DCEased”.  
 
Mini-seria „Zła krew” to jego względnie świeża realizacja, niewątpliwie powstała na kanwie podsycania oczekiwań na drugi kinowy obraz z udziałem Oddziału Samobójców. Ponadto usiłująca wpisać się w oczekiwania potencjalnych, tzw. młodych czytelników, a przynajmniej wyobrażeń zarządu DC Comics o takowych. Stąd na „dzień dobry” otrzymujemy, jak to ujął Floyd „Deadshot” Lawton: „(…) najgorszy skład w historii drużyny” zmuszony zmierzyć się z drapującymi się na „młodych gniewnych” przedstawicieli pokolenia „Brawo Ja!”. Pech w tym, że nie tylko definiujących się w kategorii „rewolucjonistów”, ale też dysponujących realnymi możliwościami oddziaływania na rzeczywistość w sposób wręcz druzgocący. Tymczasem jako odpowiedź na ich wygłupy przejawiające się destrukcją zasilanych energią nuklearną okrętów podwodnych na stanie australijskiej marynarki wojennej amerykańska bezpieka może zaoferować drużynę złożoną co najwyżej m.in. ze wspominanego Deadshota, obsesyjnej kleptomanki Sroki (zob. „Superman” nr 1/1991) oraz oczywiście niegdysiejszej doktor Harleen Quinzel, której ostatnimi czasy, ujmując rzecz po staropolsku, „(…) wszędy pełno”. Jak zapewne nietrudno się domyślić ogólny plan szarych eminencji służb specjalnych zakładał posłużenie się dotychczasowym składem Oddziału Samobójców jako swoistym mięsem armatnim na rzecz przejęcia, określmy to umownie, kinetycznie dosyconej młodzieży. I tak też sprawy faktycznie się mają, choć jak zapewne także łatwo przewidzieć, ogólna koncepcja tego zamierzenia rozwijać się będzie w kierunkach niekoniecznie przez tzw. smutnych panów z Pentagonu oczekiwanych.
 
Niniejsze przedsięwzięcie można śmiało uznać za jeszcze jeden przejaw tzw. strollowanej rewolucji, tj. zjawiska zdefiniowanego przez jednego z najbardziej poczytnych/oglądanych, rodzimych publicystów (a w swoim czasie także wprawnego autora literackiej fantastyki). Na czym owa rewolucja (czy może trafniej: „rewolucja”) polega? Ano na tym, że korporacje w typie choćby wytwórni filmowych dysponujących pełnią praw do popkulturowych marek zawłaszczają postulaty w kontekście, jak to w dobie „realnego socjalizmu” określano, „walki młodych”, na rzecz ich upupiania, komercjalizacji i pogłębienia stopnia zależności społeczeństw przez nich moderowanych. Produkty takie jak niniejszy wpisują się zatem w ową tendencję, „cukrząc” niemiłosiernie niedojrzałym i niedoinformowanym umysłowościom, acz już na tzw. potęgę zmanierowanym. Spoglądając jednak na tytuł jakby nieco z dystansu znać, że Tom Taylor raz jeszcze dał się poznać jako kreator wręcz zwinny w dosycaniu rozpisywanych przezeń fabuł w mnogość atrakcji, które fortunnie przytłumiają współczesną odmianę niegdysiejszej „słusznej linii naszej partii”. Toteż dzięki temu miast nachalnej próby wciśnięcia nam schematycznej propagandówki w typie marvelowskich „Young Avengers” (zob. „Wielka Kolekcja Komiksów Marvela” t. 135) otrzymujemy wysokooktanową rozrywkę, przez którą mknie się z prędkością opowieści oferowanych przez biegłego na tym pole Joshue Williamsona (swoją drogą odpowiada on za scenariusz uzupełniającego ten zbiór „rocznika” serii „Flash”). Walor relaksujący zostaje zatem w tym przypadku osiągnięty, choć równocześnie trudno wróżyć osobowościom pokroju Josity, Fina i Chaos Kitten (tj. przedstawicielom „odmłodzonego” Oddziału Samobójców) szczególnie świetlaną, popkulturową karierę. Wręcz można zaryzykować graniczące z pewnością twierdzenie, że podzielą one los, nazwijmy rzeczy po imieniu, chybionych projektów w typie marvelowskich serii „America”, „Mockingbird” czy wspomnianych Young Avengers.  
 
W ogólną wymowę fabuły oraz pęd ku współcześnie forsowanym trendom wpisuje się także maniera zaproponowana przez twórców warstwy plastycznej tego przedsięwzięcia. W sposób szczególny odpowiada za nią Bruno Redondo, bo to właśnie jego maniera narzuciła ton tego przedsięwzięcia. Ujmując rzecz kolokwialnie, pary w łapie mu nie brakuje i rzeczony wie, co robi  oraz w jakich kierunkach zmierzać, by zachęcić współczesnego czytelnika do rozpoznania losów „młodzieży zrewolucjonizowanej”. Projekty postaci wypadają w jego wykonaniu na tyle interesująco, jak dalece jest to możliwe w przypadku nieprzesadnie interesujących osobowości. Znać wyczucie dynamiki i lekkość w nakreślaniu poszczególnych form, choć w ramach stylistyki „tabletowej”, której syntetyczny „posmak” nieco już nuży. Ogólnie jednak nie sposób odmówić temuż w swoim czasie zaangażowanemu w produkcje wzmiankowanej serii „Injustice” plastykowi twórczego entuzjazmu, wyrobionego warsztatu, a co najważniejsze owej iskry bożej zwanej talentem. Intensywna, swoiście „landrynkowa” kolorystyka także nie powinna zawieść tzw. młodego widza.
 
Podsumowując, „Zła krew” to produkcja warta uwagi choćby z racji żywiołowego prowadzenia narracji oraz możliwości wglądu w trendy, którymi zarówno DC Comics, jak i Marvel (a paradoksalnie w jeszcze większym stopniu korporacje wydawnicze mieniące się „niezależnymi” takie jak Image Comics) zapewne jeszcze przez jakiś czas będą nas zasypywały. Juwenizm, ageizm oraz inne towarzyszące tym projekcjom zjawiska (w tym m.in. nabzdyczenie i pretensjonalność) nie psują jednak ogólnie dobrych odczuć towarzyszących tej lekturze. Tym bardziej że jak przystało na obecne tendencje scenopisarskie, przyswaja się tę realizację w błyskawicznym tempie. Stąd jako lektura „na raz” rzecz sprawdza się w całej swej rozciągłości.

 

Tytuł: „Suicide Squad: Zła krew” 

  • Tytuł oryginału: „Suicide Squad: Bad Blood”
  • Scenariusz: Tom Taylor (gościnnie Joshua Williamson)
  • Szkic: Bruno Redondo, Stephen Segovia, Brandon Peterson, Carlo Pagulayan
  • Tusz: Bruno Redondo, Brandon Peterson, Jason Paz
  • Kolory: Adriano Lucas, David Marquez, Alejandro Sánchez
  • Tłumaczenia z języka angielskiego: Tomasz Sidorkiewiecz
  • Wydawca wersji oryginalnej: DC Comics
  • Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
  • Data publikacji wersji oryginalnej: 27 kwietnia 2021 r.
  • Data publikacji wersji polskiej: 25 sierpnia 2021 r.
  • Oprawa: twarda
  • Format: 17,5 x 26,5 cm
  • Druk: kolor
  • Papier: kredowy
  • Liczba stron: 328
  • Cena: 99,99 zł
  •  

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w postaci mini-serii „Suicide Squad: Bad Blood” nr 1-11 (luty 2020-styczeń 2021) oraz „Flash Annual” nr 3 (sierpień 2020).  

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji


 

Galeria


comments powered by Disqus