Filmowe podsumowanie 2008 roku

Autor: Marcin Andrys Redaktor: Raven

Dodane: 04-02-2009 16:54 ()


 

Jaki był filmowy 2008 rok? W polskich kinach na pewno niezły, frekwencja okazała się największa po 1989 roku. W Ameryce wpływy były zbliżone do tych z 2007 roku, z małym tylko wyjątkiem - podrożały ceny biletów. Natomiast na świecie hollywoodzkie produkcje generowały większe dochody niż rok wcześniej. Oczywiście wszystko to tylko liczby, za którymi przeważnie stoją tytuły rozrywkowe - to one przynosiły krociowe zyski producentom i studiom filmowym. Jaki był sam rok?

W polskich kinach pojawiło się blisko trzysta produkcji (dokładnie 292), trzynaście więcej niż w 2007 roku. Jednak patrząc na nie pod kątem ich wartości, można zauważyć, że obrazy X muzy zaczyna dotykać kryzys. Przejawia się on w coraz to większym braku oryginalności, prostocie historii, które służą później za materiały na scenariusz, a także tworzeniu kinowych seriali. Nadto brakuje własnej inicjatywy, ponieważ największy gigant filmowy, jakim jest fabryka snów, coraz śmielej czerpie z produkcji powstałych na świecie niż oferuje coś od siebie. Reaktywują się serie, powstają pomysły na czwarte i dalsze części, a na horyzoncie nie widać zmian ani powiewu świeżości. W odosobnionych przypadkach pojawiają się obrazy atrakcyjne, a zarazem posiadające wyszukane fabuły.

Środowiska branżowe, ale nie tylko, bowiem również miłośnicy i amatorzy dobrych produkcji, czekają zawsze z wypiekami na twarzy na najważniejsze wyróżnienia przemysłu filmowego. Myślę, że komisja nominująca twórców i dzieła do nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej ma coraz większy orzech do zgryzienia. Tak słabego roku pod względem wybitnych kreacji aktorskich i dokonań na omawianym polu nie było już od dawna. Debiutanci nie mają siły przebicia, brakuje im charyzmy, doświadczenia i obycia na filmowych salonach. Niektóre gwiazdy albo mają przerwę w karierze albo udały się na zasłużoną emeryturę. Gorzej jest z aktorami, którzy po dłuższej przerwie bądź po zesłaniu w niebyt (produkcje klasy C, a nawet kolejne literki alfabetu aż do Z) starają się wrócić do wielkiego kina, zazwyczaj z kiepskim skutkiem. Zdarzają się wyjątki od reguły, jak powrót w świetnej formie Mickeya Rourke’a w obrazie „Zapaśnik” (u nas dopiero w 2009 roku), czy też solidny, ale mało porywający „come back” Harrisona Forda jako Indiany Jonesa. Aktor od kilku lat miał słabszą passę i dzieło Spielberga na chwilę oddaliło widmo wcześniejszej emerytury. Brakuje wymagających, a co za tym idzie intrygujących i przykuwających uwagę scenariuszy, w których dialogi oraz niezapomniane kreacje odgrywają decydującą rolę, a zarazem przestają być wyłącznie tłem dla efektów specjalnych i spektakularnych mordobić. Z roku na rok jest coraz gorzej i zmian szybko nie będzie patrząc na zapowiedzi filmowe 2009, a nawet 2010.

Kino ewoluuje w jeden wielki kanał telewizyjny szturmowany przez sequele, triquele, prequele oraz remaki znanych i lubianych produkcji. Z jednej strony trudno się temu dziwić, a poza tym miłośnicy przeróżnych serii czekają z utęsknieniem na kontynuacje. Jednak ta praktyka przybiera niepokojące rozmiary i za parę lat może być trudno znaleźć film, który nie będzie powiązany z innym numerkiem w tytule lub przerobioną na dziesięć sposobów historią. Ogólnie chodzi o pieniądze, których największą część generują znane, uwielbiane tytuły, kultowi bohaterowie czy ekranizacje popularnych książek, gier, komiksów itp. Oryginalne tytuły są albo zbyt wymagające dla widzów (po prostu trudne i ciężkie tematy nie mają szans w walce o widza z atrakcyjnymi widowiskami) albo z uwagi na nikłą promocję przechodzą przez kina bez echa. Coraz częściej sukces odnosi ogłupiająca papka, która jak mogliśmy się przekonać w minionym roku, również ma swoje granice. Czasami widzowie nie są w stanie zaakceptować każdego pomysłu („Speed Racer”).

Rok upłynął pod znakiem powrotów. Kino nowej przygody przeżyło krótki, acz ożywiony renesans. Czas oczekiwania na Indianę Jonesa wykorzystali Nicolas Cage i spółka, dostarczając kasowy, ale zdecydowanie słabszy od pierwowzoru „Skarb Narodów: Księga tajemnic”. Po dłuższej przerwie mogliśmy zobaczyć trzecią „Mumię”, a Brendan Fraser wystąpił także w „Podróży do wnętrza Ziemi”. Powrócił z emerytury (dobrze, że nie z zaświatów) nieustępliwy mściciel i obrońca uciśnionych – Sylwester „John Rambo” Stallone i pokazał, że z nim nie wolno zadzierać – w dziadkach tkwi siła. Nawiedził kina po raz czwarty i miejmy nadzieję, iż ostatni. Przykłady Rambo, Indiany Jonesa czy Johna McClane’a stanowią popularny, lecz niebezpieczny trend. Skoro starzejący się aktorzy nie potrafią przekonać do siebie widzów w nowych, kinowych wcieleniach to sięgają po role, które z sentymentem są wspominane przez miłośników celuloidowych obrazów. Jednakże takie zabiegi powinny mieć określone granice, bowiem można w ten sposób dopuścić do zepsucia kina poprzez zalew niepotrzebnej tandety. Wspomniane produkcje bronią się jedynie wynikami finansowymi, a nie walorami artystycznymi czy też głębszym przesłaniem, dostarczając widzom mało inteligentnej i taniej rozrywki. 

Od czasów „Władcy Pierścieni” na ekranach pojawiały się obrazy fantasy, które umiejętnie zapełniały lukę po ekranizacji powieści Tolkiena. W minionym roku start był obiecujący – bardzo dobry wynik uzyskała „Zaczarowana” – połączenie klasycznej animacji z filmem fabularnym. Jednakże ani te mniejsze produkcje pokroju „Konia Wodnego” czy „Kronik Spiderwick” ani tym bardziej większe – „Książę Kaspian” - nie zagwarantowały wymiernego sukcesu kasowego. Jeszcze pod koniec 2007 roku klęskę w amerykańskich kinach poniósł „Złoty Kompas”. Kino fantasy w odwrocie? Wszystko możliwe, losy trzeciej Narnii nadal stoją pod znakiem zapytania, a kolejnego Harry’ego Pottera dla bezpieczeństwa przesunięto na 2009 rok. Obrazy o podobnej tematyce przewijają się przez ekrany tak często, że widzowie czują ich przesyt.

Nikogo nie powinno dziwić, iż w minionym roku dominowali bracia Coen (dwa godne uwagi filmy – „To nie jest kraj dla starych ludzi” i „Tajne przez poufne”, a także wiele prestiżowych nagród) oraz bohaterowie adaptacji komiksowych. Zresztą filmy demaskujące i obalające mit „amerykańskiego snu” odniosły największy sukces. Obrońca Gotham - Batman dzielił i rządził wspólnie z komisarzem Gordonem oraz Christopherem Nolanem. Wspaniałą, nie podlegająca żadnym porównaniom kreację stworzył nieżyjący już Heath Ledger. Jego poświęcenie i praca zostały docenione i nagrodzone Złotym Globem oraz oskarową nominacją dla najlepszego aktora drugoplanowego. Idąc dalej tym tropem - swoje pięć minut miał Robert Downey Jr., który tchnął życie w ekranizację „Iron Mana”. Aktor po wielu problemach powrócił na plan zdjęciowy prezentując przy tym wysoką formę. Tony Stark w jego interpretacji to wypisz-wymaluj postać z albumów Marvela. Chyba nikt nie spodziewał się tak dobrej postawy obrazu Jona Favreau. Według różnych opinii Ang Lee nie poradził sobie z adaptacją „Hulka”, toteż nastał czas na odświeżenie przygód „Sałaty Marvela”. Myślę, że mimo doborowej obsady i Edwarda Nortona jako Bruce’a Bannera to był zbyt szybki powrót tej postaci na ekrany kin. Zaraz za zielonym monstrum zaprezentowała się adaptacja mniej znanego komiksu – „Wanted”, która również pozytywnie zaskoczyła widzów.

Letnie miesiące należały do dwóch animacji „Kung Fu Pandy” i „Wall-E”, a Will Smith po raz kolejny pokazał, że umie znaleźć się w każdej roli, nawet w przeciętnym superbohaterskim dramacie o lumpie obdarzonym ponadnaturalnymi zdolnościami. Guillermo del Toro korzystając z dobrodziejstw techniki udanie reaktywował „piekielnego chłopca”, a ostatnio nawet wspomniał, że na „Hellboya 3” poczekamy jeszcze 3-4 lata, ale obraz jest w planach. Nie powiódł się powrót „Punishera”, niewielkie zainteresowanie wzbudziły też perypetie agentów Foxa Muldera i Dany Scully.

Ten rok to także niespodzianki – „Mamma Mia” zarówno w USA, jak i na świcie zaskoczyła chyba wszystkich stając się jednym z trzech najpopularniejszych filmów minionych 366 dni.

Widzowie poczuli przesyt twórczością Ridleya Scotta i jego etatowego aktora. O ile „American Gangster” był filmem solidnym z oskarowymi aspiracjami, a przede wszystkim ze wspaniałymi kreacjami dwóch wybitnych aktorów – Russella Crowe’a i Denzela Washingtona, to „W sieci kłamstw” okazało się obrazem nakręconym bez polotu, po raz kolejny odsłaniającym kulisy walki amerykańskiego rządu z terroryzmem. Temat ten zaczyna już nużyć samych Amerykanów.

Hollywood staje się światową stolicą kiczowatego, pozbawionego emocji i klimatu kina grozy. Obecnie, aby obejrzeć dobry horror należy sięgnąć po pozycje hiszpańskie, francuskie, azjatyckie czy skandynawskie. Polacy też próbowali zaistnieć na tym polu, ale z tragicznym skutkiem. „Pora mroku” jest jednym z tych filmów, o których powinno się jak najszybciej zapomnieć.

Podsumowując, był to rok braci Coen, Mrocznego Rycerza, ale nie tylko. Po raz kolejny zachwycały małe i niezależne produkcje pokazywane z dala od blasku reflektorów, bez premier poprzedzanych uroczystymi galami. Puszczane w kameralnych salach, wbrew powszechnie panującej opinii, znajdowały sporą ilość sympatyków. Z tych mini-produkcji zachwyciło mnie zwłaszcza „Ostrożnie, pożądanie” Anga Lee, mroczna opowieść rozgrywająca się podczas międzywojnia w okupowanym przez Japończyków Szanghaju. Twórca „Brokeback Mountain” nie ucieka w niej od ostrych scen przemocy czy erotycznych, a wszystko po to, aby nakreślić obraz dziwnego związku, miłości dwójki antagonistów. Takie kino powstaje niezmiernie rzadko. Kolejnym obrazem jest „Intertview” Steve’a Buscemi – świetnie zagrana i napisana opowieść skupiająca się na dowcipnym, a zarazem inteligentnym dialogu pary bohaterów – praktycznie jedynych w obrazie. Zanim Mathieu Almeric wcielił się w postać antagonisty agenta 007, wykreował przejmującą i chwytająca za serce rolę w obrazie „Motyl i skafander”. Dzięki zdjęciom Janusza Kamińskiego mogliśmy poznać wzruszającą historię umierającego człowieka. Sidney Lumet pokazał, że mimo wieku można kręcić wielkie kino nie oglądając się na kolegów po fachu, którym czasami brak odwagi i umiejętności na złamanie pewnych konwencji. Jego „Nim diabeł dowie się, że nie żyjesz” to jeden z najlepszych, a także niedocenianych filmów 2008 roku. Szkoda, że tak późno pokazany w Polsce i w tak niewielkiej ilości kopii. Na atencję zasłużyła także „Elegia” ukazująca związek kobiety z dużo starszym mężczyzną, „Juno” – perypetie nastolatki w ciąży, czy też błyskotliwa i zwariowana brytyjska komedia „Happy–go–lucky, czyli co nas uszczęśliwia”, traktująca o istotnych i jakże ulotnych chwilach w naszym życiu. Jedne z nielicznych filmów grozy, które warto polecić to „Sierociniec”, a także nietypowe ujęcie wampiryzmu w ekranizacji powieści – „Pozwól mi wejść”.

Wspomniane produkcje dystrybutorzy wprowadzają w tak ograniczonym zakresie, że należy je umiejętnie wyławiać z repertuaru kin. Nie zawsze trafiają na ekrany multipleksów, ale są zdecydowanie lepsze niż obrazy tam wyświetlane.

Najpopularniejszym filmem na rodzimym podwórku okazało się „Lejdis” (jedyny obraz, który przekroczył w ubiegłym roku granicę 2 milionów widzów), tuż za nim uplasowały się „Nie kłam kochanie” i „Kung Fu Panda”. Bardzo dobrze w polskich kinach poradził sobie nowy Bond – „Quantum of Solace” zostawiając w pokonanym polu „Casino Royale” oraz wszystkie filmy serii z Piercem Brosnanem. Rozczarował „Książe Kaspian”, który osiągnął rezultat dużo gorszy od pierwszych „Opowieści z Narnii”. Na uwagę zasługują polskie produkcje, które zbierały najważniejsze nagrody na festiwalach i również potrafiły odnaleźć się w polskim box officie - „33 sceny z życia” według mnie jeden z najlepszych polskich filmów 2008 roku, „Mała Moskwa”, a także dwie komediowe propozycje – „To nie tak jak myślisz, kotku” oraz sentymentalny powrót do czasów PRL według Juliusza Machulskiego – „Ile waży koń trojański?”. Rodacy coraz częściej widzą w kinie rodzaj rozrywki dla całej rodziny, śmiało i z ochotą wyruszając na familijne, animowane czy przygodowe produkcje. Kolejki przed kasami, pełne sale to niewątpliwie zdecydowana odmiana względem ostatnich lat. Zmienia się podejście do kina, a co za tym idzie, gusta. Poza jednym tytułem – „Lejdis”, zresztą mającym dość pokaźną promocję w prasie i telewizji, pozostałe komedie romantyczne nie osiągnęły tak wysokiego pułapu frekwencji. Słabe i schematyczne kino powoli zaczyna się nam przejadać.

Na koniec pozostaje mi przedstawić moją dziesiątkę najlepszych filmów minionego roku oraz życzyć wam tylko dobrych filmów i niezapomnianych wrażeń. Aby każdy mógł znaleźć coś dla siebie, mimo tendencji zniżkowej. Kino jako forma niezobowiązującej zabawy zawsze zadowoli widza, natomiast jako przejaw kulturalnej rozrywki niekiedy może okazać się zbyt wymagające.

 

1.      To nie jest kraj dla starych ludzi

2.      Ostrożnie, pożądanie

3.      Persepolis

4.      Mroczny Rycerz

5.      Motyl i skafander

6.      Nim diabeł dowie się, że nie żyjesz

7.      Aż poleje się krew

8.      Sierociniec

9.      Juno

10.   Pozwól mi wejść

 

                                                                              Korekta: Ania Stańczyk


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...