„Punisher” tom 1 - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 28-10-2021 23:28 ()


Zaiste niezwykła jest kolejność prezentacji przypadków Punishera w edycji Egmontu. Biorąc jednak pod uwagę, że dostępna jest już kompletna polska edycja serii publikowanych w swoim czasie w ramach linii wydawniczej „MAX”, nie ma co narzekać. Toteż nic nie szkodzi, że nowe otwarcie perypetii rzeczonego zabijaki to w większości materiał w naszym kraju wcześniej już prezentowany. Od dawna bowiem wiadomo, udane lektury warto sobie odświeżać. A z takową mamy do czynienia właśnie w przypadku opowieści „Witaj ponownie, Frank”. Tym bardziej że okazała się ona początkiem trwającej kilka kolejnych lat bardzo dobrej passy Gartha Ennisa w kontekście tej właśnie postaci.
 
I chociaż wspomniany przedstawiciel tzw. brytyjskiej inwazji miał sposobność pracować nad nią już pół dekady wcześniej (o czym zresztą można przekonać się, rozpoznając wieńczącą niniejszy tom fabułę „Punisher zabija uniwersum Marvela”), to jednak dopiero jego pozytywny odzew na zaproszenie Joe Quesady i Jimmy’ego Palmiottiego (wówczas koordynatorów i współrealizatorów linii wydawniczej „Marvel Knights”) można uznać za początek stażu równie cenionego, jak jego dokonania przy okazji powstałych na zamówienie DC Comics bestselerów takich jak „Hellblazer”, „Kaznodzieja” i „Hitman”. A przyznać trzeba, że porządkowanie losów „Franciszka Zameckiego” rozpoczął on od przysłowiowego mocnego uderzenia oraz powrotu do źródeł tej postaci. Stąd miast z dysponującym zaawansowaną elektroniką organizowaną przez łebskiego Mikro (którego notabene Ennis najwyraźniej musiał nie lubić, o czym więcej w premierowym tomie serii „Punisher MAX”) tudzież emisariuszem nadprzyrodzonych bytów podających się za aniołów mamy do czynienia z bezkompromisowym „Człowiekiem-Armatą”, wcielonym żywiołakiem zemsty bezlitośnie anihilującym przedstawicieli półświatka. Do tego bez zważania na ich hierarchiczną rangę. Wszyscy mają zniknąć z powierzchni tego świata i to w możliwie hurtowej formule.
 
Krótko pisząc, obecny tu „Pogromca” nie certoli się w tańcu. Zło wyzbyte nadnaturalnych mocy nie ma szans i jest z zapamiętałością godną tej sprawy szatkowane przy użyciu wszelkich dostępnych narzędzi. A że potomek przybyłych z Sycylii emigrantów zdecydowanie preferuje oręż, do którego go wprawiono w trakcie szkolenia przed kolejnymi odbytymi przezeń „turnusami” w Wietnamie, toteż sprawy mają się, ujmując rzecz kolokwialnie, wystrzałowo. Zwłaszcza w kontekście rodziny Gnucci, którą przywrócony do życia Frank obrał sobie za szczególny „obiekt” jego aktywności. Przejawia się to zresztą nad wyraz widowiskowymi formalnie egzekucjami (vide „lot” z samego szczytu Empire State Bulding). Siłą rzeczy mafijna hanza nie może pozostać bierna w obliczu rychłego przetrzebienia jej zasobów ludzkich. A to oznacza niechybną i nie mniej widowiskową konfrontację.
 
Podobnie jak we wzmiankowanych wyżej przedsięwzięciach z dorobku Gartha Ennisa także tutaj nie mogło zabraknąć „skrojonych na miarę” osobowości dalszych planów, których wprost nie sposób zignorować. Mama Gnucii, mili sąsiedzi „Pana Smitha” (bo pod tym jakże oryginalnym nazwiskiem Frankie zagnieździł się w jednej z czynszowych kamienic „Wielkiego Jabłka”), a nade wszystko koneser mlecznych koktajli w osobie Ruska – dość wspomnieć, że owa swoista „menażeria” z powodzeniem odnalazłaby się w osobnej serii. Tak się jednak złożyło, że okazali się oni dopełnieniem dziejów Franka Castle’a i z tej okoliczności można się tylko cieszyć. Przy czym nie da się ukryć, że w zestawieniu z przedrukami oferowanymi niegdyś przez wydawnictwo TM-Semic w tym akurat przypadku mamy do czynienia z zamierzonym pastiszem, swoistym teatrem absurdu idealnie komponującym się przynajmniej z częścią innych realizacji irlandzkiego scenarzysty (by wspomnieć choćby „Chłopaków”).
 
Podobnie jak przy okazji przywoływanych już inicjatyw twórczych realizowanych na potrzeby DC Comics także przy tym przedsięwzięciu swoją charakterystyczną, trudną do pomylenia stylistyką wsparł Ennisa jego kolega z Wysp Brytyjskich w osobie Steve’a Dillona. Niewykluczone, że ta okoliczność nie wszystkich potencjalnych czytelników zachwyci, bo nie raz i nie trzy pod adresem tego plastyka formułowane są zarzuty o m.in. ograniczoność w sposobie rozrysowywania fizjonomii uczestników powierzonych mu fabuł. Na tym zresztą nie koniec, bo już przy okazji kolejnych epizodów „Kaznodziei” w listach do wydawnictwa (dawne czasy…) dało się uchwycić irytacje części odbiorców tej inicjatywy w kontekście nikłej aktywności pana rysownika na rzecz tzw. ubogacenia dalszych planów. Faktycznie, pomimo etnicznego pokrewieństwa Steve Dillon nie był Brianem Bollandem („Batman: Zabójczy żart”) czy Geofem Darrowem („Big Guy i Rusty Robochłopiec”); aczkolwiek proponował w pełni ukształtowany styl, niełatwy do podrobienia nawet dla plastyków bardzo się pod tym względem starających (a za takiego piszący te słowa postrzega odpowiedzialnego za rysunki we wczesnych „Żywych trupach” Tony’ego Moore’a). Już tylko ta okoliczność lokalizuje współtwórcę „Kaznodziei” w kategorii autorów wartych odnotowania i przyswojenia sobie pochodnej jego wysiłków. Tym bardziej że „wyczarowany” na jego tablecie Frank Castle jawi się jako osobnik całkowicie skoncentrowany na podjętych przezeń obowiązkach. A nie da się ukryć, że taki właśnie „Pogromca” jest zawsze bardzo mile widziany.  
 
Niezgorzej zresztą poradził sobie także Doug Braithwaite, dobrze wspominany przez czytelników dwumiesięcznika „Punisher” z oferty TM-Semic (trylogia „Police Action” w numerach 4-5/1994 i oczywiście wciąż oczekiwany w kolorowym wznowieniu „Eurohit” z numeru 3/1995). Do tego z przysłowiowym hukiem, jako że to temuż twórcy dane było ująć w kadr istną rzeźnię superbohaterskiej społeczności (a przy okazji także ich sparingpartnerów) w albumie „Punisher zabija uniwersum Marvela”. Na marginesie wypada wspomnieć, że znać tu już tak cenioną przez fanów serii „Hitman” nonszalancję i brak czołobitności wobec tzw. tuzów superbohaterstwa charakterystyczne dla niepodrabianego Tommy’ego Monaghana. 
 
Co tu kryć, wznowienie jednej z najzabawniejszych opowieści z udziałem „Człowieka-Armaty” (do tego uzupełnionych o materiały dotąd u nas nieprezentowane) wypada uznać za łakomy kąsek nie tylko dla zadeklarowanych fanów tej niewątpliwie wystrzałowej osobowości. Tym bardziej że pomimo upływu dwóch dekad od pierwszej prezentacji większości z zebranych tu opowieści nie tylko nic nie straciły one ze swojej „eksplozywności”, ale wręcz na niej zyskały. Tym bardziej cieszy, że to ledwie pierwszy tom nowego otwarcia w dziejach „Franciszka Zameckiego”.

 

Tytuł: „Punisher” tom 1

  • Tytuł oryginału: „Marvel Knights Punisher by Garth Ennis: The Complete Collection vol.1”
  • Scenariusz: Garth Ennis
  • Szkic: Steve Dillon, Doug Braithwaite
  • Tusz: Jimmy Palmiotti, Robin Riggs, Sean Hardy, Donald Hudson, Michael Halbleib, Martin Griffih i Livesay
  • Kolory: Chris Sotomayor, Shannon Blanchard i Tom Smith 
  • Separacje: Malibu
  • Ilustracje na okładkach wdania zeszytowego: Tim Bradstreet, Nick Percival
  • Teksty uzupełniające: Jimmy Palmiotti, Garth Ennis
  • Tłumaczenie z języka angielskiego: Marek Starosta 
  • Konsultacja merytoryczna: Kamil Śmiałkowski
  • Wydawca wersji oryginalnej: Marvel Comics
  • Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
  • Data publikacji wersji oryginalnej: 1 maja 2019 r.
  • Data publikacji wersji polskiej: 29 września 2021 r.
  • Oprawa: twarda
  • Format: 17,5 x 26,5 cm
  • Druk: kolor
  • Papier: kredowy
  • Liczba stron: 456
  • Cena: 129,99 zł

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w serii „Punisher vol.5” nr 1-12 (kwiecień 2000-marzec 2001), „Punisher vol.6” 1-5 (sierpień-grudzień 2001) oraz w albumie „Punisher Kills the Marvel Universe” (1 października 1995).

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji

Galeria


comments powered by Disqus