„Punisher MAX” tom 7 - recenzja
Dodane: 09-12-2019 20:35 ()
Kiedy u schyłku lat 80. minionego wieku Punisher nieco niepostrzeżenie i jakby odrobinę z zaskoczenia wyrósł na jedną z najpopularniejszych postaci Domu Pomysłów (przypomnijmy, że w latach 1987-1988 uruchomiono dwa pełnowymiarowe miesięczniki z jego udziałem, a rok później do kin trafiła niedoceniona adaptacja filmowa) eksploatacja tej z pozoru dwumiarowej osobowości potrwać miała do połowy kolejnej dekady. Po tym, co tu kryć, intensywnym okresie zdawać się mogło, że z perypetii „Franciszka Zameckiego” nie da się już wycisnąć sensownych fabuł, a decydenci Marvela nie bardzo mieli pomysł, co począć z do niedawna jeszcze popularnym antybohaterem.
Efektem tego pogubienia okazała się zdecydowanie godna zapomnienia miniseria „The Punisher: Purgatory”, po czym wiele wskazywało, że niegdysiejszemu postrachowi gnieżdżących się w mrocznych zaułkach uniwersum Marvela przedstawicieli półświatka pisana jest już tylko i wyłącznie rola aktora dalszych planów (tak jak to miało miejsce m.in. na kartach „Wojny domowej”). Szczęśliwie angaż Gartha Ennisa do roli „reanimatora” podupadłej marki okazał się przysłowiowym strzałem w sam środek tarczy. I chociaż opowieść „Witaj ponownie, Frank” („Wielka Kolekcja Komiksów Marvela” t. 15 i 43) zakrywała na w pełni zamierzony pastisz, to już opublikowana dwa lata później (tj. w roku 2003) miniseria „BORN” (notabene wkrótce spolszczona przez wydawnictwo Mandragora) stanowił wyraźny sygnał, że przyszły scenarzysta „Chłopaków”, jeśli chodzi o „Pogromcę”, ma jeszcze sporo do zaoferowania.
Jak czas pokazał (o czym przekonali się przez ostatnie dwa i pół roku także polscy czytelnicy) faktycznie tak się sprawy miały, bo do spółki z zespołem wytrawnych plastyków rzeczony podarował wielbicielom „Człowieka-Armaty” prawdopodobnie najbardziej udaną serię w dotychczasowej obecności tej postaci w obrębie popkultury. Toteż „Punisher MAX” nieprzypadkowo uchodzi za obowiązkową lekturę zadeklarowanych fanów bezkompromisowego zabijaki. Do pełni szczęścia wspomnianych brakowało już tylko prezentacji produkcji w typie wzmiankowanego „BORN”. Tym bardziej że Ennis ma ich w swoim dorobku całkiem sporo. Miło, że doczekaliśmy się takiego właśnie „składaka”, w którym nie mogło zabraknąć wzmiankowanej chwilę temu opowieści o preludium genezy Punishera. Wszak to właśnie „Narodziny” przenoszą czytelnika do jeszcze jednego jądra ciemności, tym razem skrytego pośród gęstwin indochińskiej dżungli.
To właśnie tam, w bazie o znamiennej nazwie Valley Forge, „wykuwa” się przyszły adwersarz m.in. Kingpina, Jigsawa i Barrakudy, wykazując się nie tylko zdolnościami przywódczymi, ale też znakomitym instynktem konfrontacyjnym. W wymiarze wizualnym zapewne nieprzypadkowo stylizowany na młodego Marlona Brando wzbudza podziw szeregowych żołnierzy i pomimo powszechnego znużenia przeciągającym się konfliktem stara się wywiązywać ze swoich obowiązków tak dobrze, jak to tylko możliwe. Kłopot w tym, że wyzwanie, z którym zmuszeni będą zmierzyć się podkomendni niedostatecznie wyposażonej placówki, z dużym prawdopodobieństwem przerośnie możliwości nawet tak zaprawionego w bojach wiarusa, jak Frank Castle. A to właśnie w takich chwilach kusi najmocniej by „[…] uchylić drzwi i wpuścić diabła”… Już tylko owa otwierająca niniejszy, opasły tom (bagatela blisko pół tysiąca stron) opowieść to dowód, że irlandzki scenarzysta, podobnie jak powierzona mu postać, nie bierze jeńców.
Nie inaczej sprawy mają się w kolejnych realizacjach bez względu na to, czy mamy do czynienia z bardziej rozbudowanymi historiami („Pluton”) czy też zwartymi opowieściami, publikowanymi pierwotnie w osobnych wydaniach specjalnych. W każdej z nich Ennis konsekwentnie i spójnie modeluje wizerunek „Pogromcy”, uzupełniając jego biografię o nadspodziewanie przekonująco prowadzone osobowości i zdarzenia (vide nowela „Tygrys”). Równocześnie raz jeszcze daje się on poznać – podobnie jak przy okazji „Opowieści wojennych” i „World of Tanks. Roll Out” – jako sprawny twórca komiksów wojennych w pełni rozumiejący specyfikę tej konwencji. Na ich tle najmniej udanie wypada fabuła przybliżająca losy Barrakudy pomiędzy pierwszym a drugim spotkaniem z „Franciszkiem Zameckim”. Ennis pozwolił sobie bowiem pójść na tzw. żywioł, co w jego przypadku nie zawsze przynosi satysfakcjonujące z perspektywy czytelnika efekty (by wspomnieć choćby część zastosowanych przezeń „zagrywek” w „Chłopakach” czy opublikowanym u nas dawno temu albumie „Pro”). Mimo aż nazbyt udziwnionego humoru ogólnie dobrze było raz jeszcze ujrzeć Barrakudę w typowych dlań aktywnościach.
Dla osób zaznajomionych z dotychczasowym dorobkiem współtwórcy losów Johna Constantine’a nie będzie zapewne zaskoczeniem okoliczność, że raz jeszcze pozwolił on sobie na przemycenie osobistych uwarunkowań światopoglądowych. Do tego zdeformowanych lewicową narracją, której we współczesnych mediach głównego nurtu aż po ból głowy. Toteż szanowny pan scenarzysta zechciał właśnie na tę modłę zorientować „optykę” interpretacji tragedii, która rozegrała się na Półwyspie Indochińskim w latach 1957-1975 i stąd na taką wizję trzeba być przygotowanym przed lekturą niniejszej pozycji. Natomiast katastrofalne konsekwencje zajęcia Wietnamu Południowego przez komunistów z północy pozwolił on sobie taktownie przemilczeć…
Złego słowa nie da się z kolei napisać o plastykach, którym dane było udzielać się przy zebranych tu realizacjach. W sposób szczególny cieszy „obecność” tzw. żyjącego klasyka w osobie Richarda Corbena (to właśnie jemu dane było zilustrować ostatnią i przewrotną zarazem opowieść z udziałem „Pogromcy” pod wiele mówiącym tytułem „Koniec”), choć symboliczna palma pierwszeństwa należy się sprawdzonemu w twórczych „bojach” przy serii „Punisher MAX” Goranowi Parlovowi. Kreowany przezeń wizerunek Franka Castle’a jako konkretnego i charyzmatycznego zarazem „boga wojny” idealnie współgra z wymową scenariuszy „porypanego Irlandczyka”. Co więcej, znać w jego dokonaniach warsztatowy rozwój, bo powstała niemalże dopiero co miniseria „Pluton” (w latach 2017-2018) jest tego ewidentnym potwierdzeniem. Być może trudno w to uwierzyć, ale w wizualnej stronie tego przedsięwzięcia nie sposób dopatrzyć się słabych punktów. Wszak tak to już bywa, gdy do podjętego zadania angażuje się profesjonalnie poczynających sobie fachowców.
Podsumowując, jest bardzo dobrze. Czy będzie nie mniej udanie? Na szczęście będzie okazja się za względnie niebawem przekonać. A to z tego względu, że polscy czytelnicy dołączą do grona odbiorców, którzy doczekają się prezentacji stażu Jasona Aarona („Bękarty z Południa”, „Skalp”) w rodzimym języku. Tom ósmy „maksymalnej” serii jest już bowiem na etapie przygotowania.
Tytuł: „Punisher MAX” tom 7
- Scenariusz: Garth Ennis
- Szkic: Darick Robertson, Goran Parlov, John Severin, Lewis LaRosa, Richard Corben,
- Tusz: Tom Palmer, Goran Parlov, Scott Koblish,
- Kolory: Paul Mounts, Dan Brown, Lee Loughridge, Raúl Treviño, Jordie Bellaire
- Ilustracje na okładkach: Wiesław Wałkuski, Goran Parlov, Tim Bradstreet, Richard Corben, José Villarrubia, Jordie Bellaire, Nathan Fairbairn, Giada Marchisio
- Tłumaczenie z języka angielskiego: Marek Starosta
- Konsultacja merytoryczna: Kamil Śmiałkowski
- Wydawca wersji oryginalnej: Marvel Comics
- Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
- Data publikacji wersji polskiej: 20 listopada 2019 r.
- Oprawa: twarda
- Format: 17,5 x 26,5 cm
- Papier: kredowy
- Druk: kolor
- Liczba stron: 496
- Cena: 119,99 zł
Zwartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w miesięczniku „Born” nr 1-4 (sierpień-listopad 2003), „Punisher Presents: Barracuda Max” nr 1-5 (luty-sierpień 2007), „Punisher: The Tyger” (marzec 2006), „Punisher: The Cell” (lipiec 2005), „Punisher: The End” (czerwiec 2004), „Punisher: The Platoon” (grudzień 2017-kwiecień 2018).
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.
Galeria
comments powered by Disqus