"Wojna Domowa" - recenzja
Dodane: 24-01-2013 17:28 ()
Ku rozczarowaniu co bardziej zagorzałych wielbicieli Marvela wydawnictwo Mucha wstrzymuje spolszczanie tytułów amerykańskiego potentata. Trudno jednak o lepsze zwieńczenie trwającej przeszło pół dekady aktywności w tej przestrzeni rynku niż publikacja przełomowej, a przy tym wyjątkowo brzemiennej w skutkach „Wojny Domowej”.
Stamford, stan Connecticut. New Warriors, umiarkowanie popularna formacja herosów, szykuje się do realizacji kolejnego odcinka reality show z ich udziałem. Jako pretekst do superbohaterskich popisów ma posłużyć schwytanie grupy przestępców o nadnaturalnych zdolnościach skrywających się w jednym z miejscowych, niczym nie wyróżniających się budynków. Problem w tym, że przynajmniej część z wrażo usposobionych osobników to – jak słusznie zauważa niejaki Microbe (młodszy stażem przedstawiciel „Nowych Wojowników”) – nie ich liga. Zwłaszcza, że możliwości przynajmniej części z osaczonych łotrów znacznie przekraczają potencjał aspirujących do miana celebrytów trykociarzy. Nic to jednak dla Speedballa, złaknionego sławy i uznania, a przy okazji zwiększenia oglądalności poświęconego im programu. Jak się jednak wkrótce okazuje przynajmniej w jednym przypadku młodociani herosi porywają się z przysłowiową motyką na słońce…
W efekcie nieodpowiedzialnej ingerencji dochodzi do eksplozji, za sprawą której z powierzchni ziemi znika kilka gęsto zabudowanych kwartałów miasta. Giną zarówno niefortunni nadludzie, jak i tamtejsi mieszkańcy. Niebawem na miejscu akcji zjawiają się przedstawiciele ważniejszych drużyn superbohaterskich – Avengers, X-Men i Fantastic Four – wspomagając miejscowe służby przy usuwaniu zgliszczy. Niestety dla opinii publicznej to za mało. Tym bardziej, że wśród ofiar naliczono – bagatela – kilkaset dzieci… Z mównic i ambon całego kraju daje się słyszeć z trudem skrywany żal, a niekiedy wręcz oskarżenie. Coraz powszechniejsze staje się przekonanie o szkodliwości i zagrożeniu generowanym przez niczym nieskrępowaną działalność odzianych w trykoty „altruistów”. Wrogość narasta w stopniu dotąd niespotykanym, co z łatwością wyczuwają co bardziej bystrzy liderzy superbohaterskiej społeczności.
Ta okoliczność tym bardziej nie umyka uwadze decydentów tzw. rządowej góry, standardowo z nieufnością spoglądających na poczynania osobników o w ich mniemaniu nieobliczalnym potencjale. Nic zatem dziwnego, że korzystając z nadarzającej się okazji wpływowi oficjale usiłują de facto podporządkować sobie meta-ludzi. Temu ma służyć ustawa o rejestracji superbohaterskiej działalności, promowana w kategorii panaceum na pogłębiający się kryzys. Blisko powiązany ze sferami rządowymi Tony Stark daje się uwieść na lep regulacyjnych apanaży i tzw. świętego spokoju. Wszak czasy się zmieniły, a wraz z nimi zmienić powinni się także co bardziej światli trykociarze… Kompletnie odmienny ogląd na tę sprawę przejawia Steve Rogers, relikt z dawno minionej epoki, gdy wszystko było prostsze i znacznie bardziej jednoznaczne. Pewne jest, że Captain America ani myśli podpisywać lojalki i tym samym zmuszony jest podjąć działalność konspiracyjną. Rychło okazuje się, że zwolenników oporu wobec narzucenia rządowych cugli jest znacznie więcej niż można byłoby przypuszczać. Tym samym konflikt w ramach superbohaterskiej społeczności staje się nieunikniony…
W tym miejscu porzućmy na chwil kilka problemy marvelowskich trykociarzy przenosząc się do znacznie bliższych nam realiów. Stany Zjednoczone, wczesne lato 2004 r. Do dystrybucji trafia premierowy epizod mini-serii „Identity Crisis” publikowanej pod szyldem DC Comics, głównego konkurenta „Domu Pomysłów” o „rząd dusz” wśród wielbicieli superbohaterszczyzny. Tytuł z miejsca zdobywa status komercyjnego hitu osiągając z dawna niespotykane wyniki sprzedaży. Szefostwo DC z upojeniem liczy zyski wprowadzając w obieg wersję z mniej „komiksową” okładką przeznaczoną do kolportażu w punktach sprzedaży, gdzie dotąd komiksy traktowano ze znaczną dozą dystansu (o dziwo, nawet w Ameryce takie sytuacje się zdarzają!). Nadspodziewany sukces nie umyka czujnej uwadze przedstawicieli mediów głównonurtowych, co tym bardziej wzmaga zainteresowanie niezwykła mini-serią. Skąd ów szum wokół czegoś, co z pozoru nie wróżyło aż tak znacznego potencjału w wymiarze zarówno fabularnym jak i finansowym?
Odpowiedź na to pytanie jest jak zwykle złożona i nie wolna od znamion domysłów opartych na nie w pełni sprawdzonych przesłankach. Kluczowa zdaje się jednak taktyka przyjęta przez scenarzystę „Kryzysu Tożsamości” - Brada Meltzera - za sprawą której wśród herosów uniwersum DC zapanował stan czegoś na kształt schizofrenicznej nieufności. Przy czym wspomnianemu (na co dzień znacznie bardziej kojarzonym z branżą powieści sensacyjnych niż trykocianymi produkcyjniakami) udało się wykrzesać poczucie, że czytelnik ma do czynienia nie tyle z pomnikowymi figurantami, co raczej zbiorem przekonujących, silnie zróżnicowanych osobowości. Daje się to zwłaszcza dostrzec w trzecim epizodzie tej mini-serii, wkrótce po siarczystym laniu zafundowanym Lidze Sprawiedliwości przez Slade’a „Deathstroke’a” Wilsona, a jeszcze bardziej na przykładzie dotkniętego osobistą tragedią Ralpha „Elongated Mana” Dibny’ego.
Niby z analogicznym podejściem mieliśmy już do czynienia co najmniej kilkukrotnie - chociażby w szczątkowo prezentowanej także u nas „trylogii nieskończoności” Jima Starlina i Rona Lima („Infinity War” w „Mega Marvel” nr 3/1994 oraz „Spider-Man” nr 6/1994). Tyle że dominująca w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych nadmierna schematyzacja konwencji uniemożliwiała pełne „rozwiniecie skrzydeł” ówczesnych twórców, a „Strażnicy” wciąż pozostawali szczytnym ewenementem, swoistym „komiksem z przyszłości”. Brad Meltzer zdołał wprowadzić powierzonych mu bohaterów w obszar jakościowo zbliżony do przełomowego dzieła Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa, przy równoczesnym zachowaniu pełni superbohaterskiego sztafażu. Poczucie zaszczucia, bezsilności i osaczenia okazało się dla wielbicieli tej konwencji na tyle nośne i przekonujące, że księgowi Marvela z bólem w sercu mogli spoglądać na swych odpowiedników z DC notujących z dawna niespotykany napływ gotówki.
Jak łatwo się domyślić w „Domu Pomysłów” prędko zapadła decyzja o zdyskontowaniu sukcesu konkurenta. Tym też należy tłumaczyć realizację mini-serii „Civil War”, stanowiącej faktyczną parafrazę „Kryzysu Tożsamości”. Zbieżna jest nawet liczba epizodów (w obu przypadkach było ich siedem) oraz twórca alternatywnych okładek (zmarły w kilka lat później Michael Turner). Zbliżony jakościowo jest również motyw przewartościowania dotychczasowych zasad rządzących superbohaterską wspólnotą, a w konsekwencji jej pogłębiającej się atrofii. Myliłby się jednak ten, kto po „Wojnie Domowej” spodziewa się odtwórczej repliki hitu DC Comics. Zwłaszcza, że do roli „architekta” konfliktu pomiędzy stronnictwami Kapitana Ameryki i Iron Mana zaangażowano nie byle jakiego scenarzystę, bo samego Marka Millara.
Ów należący do tzw. drugiej fali brytyjskiego desantu twórca dał się wcześniej poznać od jak najlepszej strony odpowiadając za zręby pod-uniwersum „Ultimate”. Bo to właśnie jemu przypadło wykreowanie zmodernizowanych w duchu wczesnych lat XXI w. wersji mutantów, Mścicieli (bardziej znanych jako The Ultimates) oraz tradycyjnie zepchniętej na nieformalny margines Fantastycznej Czwórki (nie wspominając już o kontynuowaniu „The Authority”). Błyskotliwy styl i lekkość pióra podparte wnikliwą znajomością „realiów” Marvela już wcześniej zapewniły mu renomę gwaranta rynkowego sukcesu (a przy okazji czytelniczej satysfakcji). Uprzedzając nieco fakty wypada nadmienić, że tak się też sprawy miały przy okazji „Wojny Domowej”.
To co wydaje się w tej fabule szczególnie przekonujące to sprecyzowana i prawdopodobna motywacja głównych uczestników bratobójczego konfliktu. Tony Stark jest w pełni świadomy nieuchronności poddania się państwowej machinie, bo jak mało kto spośród grona meta-ludzi orientuje się w skali jej faktycznych wpływów. Niebagatelną rolę odgrywa również matka jednego z dzieciaków zabitych podczas feralnych wydarzeń w Stamford walnie przyczyniająca się do radyklanej deklaracji rzeczonego. Jak przystało na multimiliardera z autorską wizją rzeczywistości, Stark ani na moment nie traci z horyzontu wymarzonej przezeń utopii. W jej realizacji wojna domowa jest tylko etapem.
Na przeciwległym biegunie odnajdujemy Steve’a Rogersa, co już samo w sobie zakrawa na ironię. Oto bowiem ikona amerykańskiej demokracji opowiada się przeciw decyzji reprezentantów tej społeczności. Czyżby tym samym realizatorzy „Wojny Domowej” pośrednio dawali wyraz swemu przekonaniu jakoby Stany Zjednoczone zmierzały nieuchronnie ku ograniczaniu swobód obywatelskich oraz przepoczwarzeniu w tzw. „trupa w zbroi”? Piszący te słowa daleki jest od tak dalece sięgającej interpretacji, bo w końcu mamy do czynienia z superbohaterską rozrywką na najwyższym poziomie. Niewykluczone jednak, że wprawny scenarzysta, jakim bez cienia wątpliwości jest Millar, skorzystał z okazji, by przelać na papier swój ogląd – bądź co bądź człowieka z zewnątrz – na „Arsenał Demokracji”. Pewne jest, że „Super Żołnierz” ani myśli akceptować szykowanej dlań roli „psa wojny” w planowanej przez amerykańskich włodarzy pacyfikacji co bardziej krnąbrnych kontestatorów nowego porządku. To daje asumpt do sformowania stronnictwa, które przysporzy zwolennikom Iron Mana mnóstwa problemów. Zwłaszcza, że obie skonfrontowane strony dysponują solidnymi atutami. A że lojalność w zwalczających się frakcjach nie zawsze jest w cenie, toteż stan napięcia nawet przez moment nic nie traci ze swej dynamiki. Sam zaś Kapitan daje się poznać od nieco agresywniejszej niż zwykle strony.
Wielbicieli tak lubianego niegdyś u nas „Franciszka Zameckiego” zapewne ucieszy również jego udział w tej opowieści. Millar nie byłby sobą, gdyby nie skorzystał z nadarzającej się możliwości reinterpretując na swój własny sposób postać naczelnego zabijaki Marvela. Stąd udzielający się na kartach „Wojny Domowej” Punisher odbiega od wersji znanej z fabuł Chucka Dixona, Mike’a Barona, a nawet Gartha Ennisa. Z jednej strony wspomniany osobnik przejawia pozory racjonalnych odruchów (ratuje życie jednego z herosów); z drugiej natomiast zdaje się kompletnie nie panować nad dominującym w jego osobowości imperatywem mordowania przestępców. Równocześnie czytelnik obserwuje Punishera nie tylko – jak to zwykle dotąd bywało - z perspektywy Spider-Mana czy Daredevila, ale też ogółu trykocianej ferajny.
Per procura daje o sobie znać również Thor, którego absencja (przynajmniej w przekonaniu piszącego te słowa) wiele ujmuje z uroku „Potężnych Mścicieli”. Zwłaszcza, że wiecznie strapiony Sentry sprawdził się w roli jego „dublera” co najwyżej połowicznie. Sceny z udziałem „Gromowładnego” ujęto ze stosowną dawką patosu. Nie zabrakło też sformułowań wypowiadanych przezeń w charakterystycznym, archaizowanym stylu. W tym właśnie momencie, chociaż przez chwilę, można poczuć się niczym w tzw. starych, dobrych czasach, gdy pierworodny Odyna stanowił ceniony „niezbędnik” dowodzonej przez Kapitana Amerykę drużyny.
Jakby tego było mało scenarzysta sięgnął również po sprawdzony w przypadku niegdyś bestselerowej serii „Thunderbolts vol.1” (a jeszcze wcześniej na kartach miesięcznika DC Comics, „Suicide Squad vol.1”) motyw posłużenia się przez władze pochwyconymi superłotrami. A że w ich szeregach znalazło się miejsce m.in. dla Venoma (wówczas w symbiozie z dawnym znajomkiem Spider-Mana, Mac Garganem), Bullseye’a i Lady Deathstrike, toteż ta okoliczność wróży dodatkową dawkę adrenaliny. I chociaż chwilami wzrasta obawa o nadmierne zatłoczenie „sceny” (zwłaszcza w momencie kulminacji fabuły), to jednak Millar z charakterystyczną dlań lekkością zdołał uniknąć pułapki inflacji postaci, wprawnie dozując kwestie przedstawicieli zmagających się stronnictw. Autor umiejętnie dosyca klimat opowieści marginalnymi wstawkami, korzystnie wpływającymi na odbiór całości (np. konstatacja Janet van Dyne podczas wizyty w siedzibie Doktora Strange).
Standardem w wykonaniu Millara jest wyjątkowo udane portretowanie przedstawicieli wciąż niedocenianej u nas Fantastycznej Czwórki. Bo to właśnie najsłynniejsza rodzina Marvela zdaje się cieszyć największymi względami tegoż twórcy, czemu dał on wyraz w opowieściach tego sortu co „Mr. and Mrs. Thing” oraz „The Galactus Engine”. Nie inaczej rzecz się miała w opublikowanym także u nas „Wolverine: Wróg publiczny”, gdzie również mocnym akcentem był udział lokatorów Baxter Building. Ze szczególną brawurą autor odmalował Reeda Richardsa, przedstawiciela nieformalnego triumwiratu (obok Starka i Hanka Pyma) forsującego wdrażanie problematycznej ustawy. Gwoli prawdy obecny tu Mr. Fantastic nic nie traci z przypisanej mu błyskotliwości oraz graniczącej z maniactwem pożądliwości wiedzy. Nie jest to już jednak ów przyjazny wszystkim geniusz, na którego w problematycznych sytuacjach mógł liczyć zarówno Rick Jones jak i „Przyjaciel z Sąsiedztwa”. Paternalistyczne usposobienie wobec otoczenia (co idealnie ilustruje krótka wymiana zdań z Patriotem) podszyte zimną logiką i rozległą wiedzą niebezpiecznie zbliża tę postać ku barierze dzielącej go od zaprzysięgłego adwersarza Fantastycznej Czwórki, Victora von Dooma.
Na tym tle dochodzi zresztą do licznych spięć pomiędzy nim a jego „połowicą”, Susan Storm Richards - także w kontekście konfliktu trawiącego superbohaterską społeczność. Autor skryptu nie omieszkał przy tym zasygnalizować charakterologicznej krzepy tej bohaterki oraz jej skrywanej słabości (co zresztą dało się zauważyć w również spolszczonym „Fantastic Four: 1234” Granta Morrisona i Jae’a Lee) wobec władcy marvelowskich mórz i oceanów.
W odróżnieniu od jakby porzuconego Thinga, Johnny „Human Torch” Storm zyskuje co prawda kilka okazji do charakterystycznych dlań wypowiedzi. W niniejszej opowieści pełni on jednak rolę przede wszystkim „katalizatora” społecznej agresji wobec superbohaterów. Natomiast wspomnianego Namora potraktowano pretekstualnie i chyba aż nazbyt przedmiotowo. Bo zarówno on jak i dowodzone przezeń podmorskie zagony pełnią tu funkcje w najlepszym razie dekoracyjną. Choć skądinąd przyznać wypada, że ilustrator tej opowieści – Steve McNiven – zaprezentował ciekawą wizję mieszkańców głębin naznaczonych specyficznymi „tatuażami”.
A skoro o nim mowa to warto przypomnieć, że jest on twórcą polskiemu czytelnikowi całkiem dobrze już znanym. Jemu to bowiem przypadło zilustrowanie „New Avengers: Sentry”, a po części również „Kolektywu”. Trudno odmówić temuż twórcy kunsztu w podjętej przezeń konwencji – staranności, pomysłowego kadrowania oraz wysiłków na rzecz właściwego oddania emocji targających rozrysowywanymi przezeń postaciami. Uwidacznia się to zarówno na przykładzie Kapitana Ameryki, ale i zbrużdżonej bliznami fizjonomii Punishera. Aż nazbyt widoczna tabletyzacja jego warsztatu chwilami jednak drażni; podobnie jak nagminne ignorowanie tła (przypadłość zaskakująco częsta u współczesnych plastyków na usługach DC i Marvela). Swoboda z jaką nakreśla kluczowe osobowości „Wojny Domowej” przynajmniej częściowo kompensuje przytoczone niedostatki jego stylistyki (które zresztą dla części odbiorców tej opowieści mogą być odebrane w kategorii jej waloru). McNiven nie ma też większych problemów z właściwym ujęciem patosu, niezbędnym przy tego typu opowieściach.
Podobnie jak w poszczególnych tomach „New Avengers”, także i tutaj ogromna rolę odgrywa mroczna tonacja kolorystyczna. W jej cieniu nikną nawet najbardziej jaskrawo ubarwione kostiumy szwendających się tu postaci. Zadanie nałożenia kolorów powierzono Morry’emu Hollowellowi, z którym McNiven współpracował jeszcze w czasach ich aktywności pod szyldem wydawnictwa CrossGen (realizowali wspólnie cykl „Meridian”). Przyznać trzeba, że w swoim fachu ani trochę nie ustępuje on Frankowi D’Armatcie, czuwającemu nad tą stroną realizacji miesięcznika poświęconego Nowym Mścicielom.
Skala akcji promocyjnej towarzyszącej publikacji mini-serii sprawiła, że podobnie jak w przypadku „Identity Crisis” również „Wojna Domowa” osiągnęła wysoki pułap sprzedaży zyskując tym samym miano najbardziej poczytnego tytułu superbohaterskiego w roku 2006. Mało tego! Ów tytuł wciąż plasuje się w ścisłej czołówce najbardziej udanych propozycji „Domu Pomysłów” zaistniałych po pamiętnej rewitalizacji tegoż potentata na przełomie wieków. Szkocki scenarzysta z powierzonego zadania wywiązał się zatem wzorcowo. Niestety nie da się tego samego powiedzieć o „siłach zwierzchnich” Marvela za sprawą których roztrwoniono przynajmniej część spośród intrygujących konceptów Millara - m.in. w kontekście Petera Parkera.
Podobnie jak w przypadku m.in. „New Avengers”, także i tym razem tłumaczenie sprawia wrażenie przyjaznego w odbiorze, przy równoczesnym oddaniu lekkości stylu autora skryptu. Wątpliwości wzbudza co najwyżej przełożenie wyrazu „amazing” jako „niesamowite” w scenie starcia Spider-Mana z Reedem Richardsem. Bo akurat w tym przypadku (a na pewno w kontekście riposty wychowanka cioci May) chyba bardziej adekwatnym byłoby słowo „zdumiewające”. Jest jednak drobiazg w ogólnie dobrze prezentującej się całości. Z pewnością cieszy spolszczenie tytułu (pomimo sugestii co poniektórych forumowiczów), tak jak miało to miejsce w przypadku „Rodu M”. Album wzbogacono o szkice koncepcyjne alternatywnych okładek w wykonaniu wspominanego Michaela Turnera oraz reprodukcje plakatu promującego bestsellerową mini-serię.
Jako, że według deklaracji Muchy jest to – póki co – pożegnalny tytuł tegoż wydawcy rodem ze „stajni” Marvela, toteż warto pokusić się o drobne podsumowanie działalności tej firmy. W ciągu ponad pięciu lat pod muszym szyldem opublikowano dwadzieścia jeden woluminów „Domu Pomysłów” spośród których trudno byłoby wskazać pozycje jednoznacznie słabe. Okazjonalne „średniaki” („Marvel 1602: Czwórka w Fantastica”) zdominowały bezapelacyjne przeboje – m.in. „Astonishing X-Men”, „New Avengers”, „Marvels” i „Elektra żyje!”. Pomimo zachwiania działalności spowodowanej skrajną nieuczciwością pewnego osobnika oraz – co tu kryć – nie najniższych cen oferowanych produktów polskojęzyczny rynek wzbogacił się o wartościowe produkcje zza Wielkiej Wody. Jest to tym bardziej znamienne, że ich deficyt był we wcześniejszych latach wyraźnie odczuwalny. Wysokość nakładów muszych publikacji zapewne nie zwalała z nóg; niemniej wbrew twierdzeniom co poniektórych autorytetów raz za razem okazywało się, że zapotrzebowanie na komiks superbohaterski wciąż istnieje, a rynkowa nisza, choć nie tak rozległa jak w dobie Złotej Ery TM-Semic z lat 1993-1995, wciąż wymaga zagospodarowania.
Przed nami test, któremu na imię „Wielka Kolekcja Komiksów Marvela Hachette”. Przedstawiciele Muchy będą mieli znaczący udział w tym przedsięwzięciu. Stąd decyzja o wstrzymaniu edycji kolejnych tomów „New Avengers”, choć oparta na racjonalnych przesłankach (m.in. niemożności konkurowania z ceną łatwo dostępnej oferty Hachette), z pewnością nie napawa optymizmem. Pozwala jednak mniemać, że nad przygotowaniem wspomnianej kolekcji czuwać będą osoby kompetentne, które być może jeszcze powrócą do spolszczania perypetii „Nowych Mścicieli” (bo tych w kolekcji Hachette prawdopodobnie zabraknie). Przy pewnej dozie optymizmu można założyć, że czynić to będą w realiach bardziej przyjaznych superbohaterskiej konwencji niż dotychczas.
Tytuł: „Wojna Domowa”
- Tytuł oryginału: „Civil War”
- Scenariusz: Mark Millar
- Szkic: Steve McNiven
- Tusz: Dexter Vines, Mark Morales, Steve McNiven, John Dell oraz Tim Townsend
- Kolory: Morry Hollowell
- Przekład: Tomasz Sidorkiewicz
- Współpraca przy redakcji tekstu: Grzegorz Marczyk i Radosław Pisula
- Wydawca: Mucha Comics
- Data publikacji: 11 stycznia 2013 r.
- Oprawa: twarda
- Format: 17 x 26 cm
- Papier: kredowy
- Druk: kolor
- Liczba stron: 198
- Cena: 99 zł
Dziękujemy wydawnictwu Mucha Comics za udostępnienie komiksu do recenzji.
Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w ramach mini-serii „Civil War” nr 1-7 (lipiec 2006 – styczeń 2007 r.)
comments powered by Disqus