"Big Guy i Rusty Robochłopiec" - recenzja
Dodane: 24-12-2010 14:12 ()
Zmechanizowany, ultranowoczesny android o mentalności wrażliwego harcerzyka, robochłopiec skonstruowany do celów militarnych przez władzę Cesarstwa Japonii, gigantyczny, wraży ludzkości stwór pustoszący centrum Tokio – a wszystko to przy „akompaniamencie” niestroniącego od patetyzmu narratora.
Klimat jakby nieco znajomy? Zapewne nie tylko co poniektórym osobom zaznajomionym ze swego czasu popularną kreskówką „Generał Dajmos”, której główny bohater, Kazuya, sterując robotem-gigantem raz za razem musiał stawiać czoła machinom bojowym pozaziemskich agresorów. Dodajmy do tego ziejącego ogniem smokoida, wizualnie pokrewnego Godzilli oraz chłopięcego androida w manierze Astro Boya, a otrzymamy wystarczającą liczbę tropów kierujących nas wprost do rozległego zasobu japońskiej kultury popularnej. Mało? Bez obaw, bo jest tego tu znacznie więcej – chociażby miejsce akcji, jakim jest stołeczny gród Kraju Kwitnącej Wiśni.
Oś fabularna „Big Guya...” do szczególnie wyszukanych nie należy. Ale też i nie o głębie treści tu chodziło, bo rzecz z założenia ma wymowę niczym nieskrępowanej parodii. Tok akcji rozpoczyna się tuż przed kulminacją epokowego eksperymentu. W zamiarze powtórzenia stwórczego aktu japońscy naukowcy odtworzyli skład tzw. pierwotnej „zupy” w której według jednej z teorii zaistniały pierwociny życia organicznego. Rychło jednak sytuacja wymyka się spod kontroli. Kłębowisko pobudzonej do życia protomaterii formuje się w „coś”, co w żadnym wypadku nie przejawia znamion sympatii wobec ludzkości. Drapacz chmur, w którym dokonano niefrasobliwego doświadczenia rozpada się wskutek rozrostu tajemniczej istoty. Giną dziesiątki osób znajdujących się w tym obiekcie; a to dopiero początek gehenny, jaka czeka mieszkańców Tokio. Protomateryjna maź rozrasta się w agresywną, przesiąkniętą żądzą niszczenia istotę, z którą wyżej wzmiankowana „gwiazda” kina katastroficznego miałaby nie lada problem. Również bitni żołnierze japońscy zdają się bezsilni wobec szalejącej bestii. Nawet przysłowiowa „ostatnia szansa” Cesarstwa – android Rusty Robochłopiec – ulega potędze smokoida. W tej zdawałoby się beznadziejnej sytuacji z wsparciem dla swego azjatyckiego sojusznika przybywa armia Stanów Zjednoczonych ekspediując za ocean robota-giganta oznaczonego kryptonimem Big Guy. Chciałoby się rzec „God Bless You America”... A to dopiero początek siarczystej, chwilami wręcz perwersyjnej rozwałki, z jaką czytelnik ma tu do czynienia.
Niniejszą fabułę wypadałoby zatem zdefiniować jako eksplozywny pastisz wspomnianych konwencji. Dodajmy, że zrealizowany z dostrzegalną frajdą obu panów uczestniczących w tym projekcie. Wspomniani zdają się pławić w ogranych motywach, a my wraz z nimi. Bo raczej trudno oprzeć się tej przewrotnej humoresce o mocno ironicznym zacięciu. Już samo „imię” tytułowego bohatera zdaje się parafrazą „daru” Amerykanów dla narodu japońskiego. Wszak od „Big Guya” do „Little Boya” droga znowuż nie tak odległa... Luzując nieco cugle interpretacji trudno wyzbyć się odczucia, że co najmniej w jednym miejscu (str. 41, kadr 2) Miller prześmiewczo nawiązuje do jednego z klasycznych tytułów amerykańskiego komiksu („American Flagg”?). W realiach połowy lat dziewięćdziesiątych, gdy teza o mniej lub bardziej uzasadnionym imperializmie amerykańskim zdawała się pomysłem co najmniej na wyrost drażliwemu na tym punkcie Millerowi, pozostała jedynie groteska i pastisz. Jakby tego było mało sam Big Guy jest „czymś/kimś” na kształt RoboCopa, przy którego komiksowych perypetiach z powodzeniem udzielał się właśnie wspomniany twórca. Autor takich hitów jak „Daredevil: Born Again” czy „Batman: Year One” nie byłby sobą, gdyby całości zawartego tu „mixu” nie „przyprawił” superbohaterskim pokostem. Wszak Big Guy i Rusty to parafrazy trykocianych duetów, jakich pełno w tego typu produkcjach. „Drętwe” teksty bohaterskiego androida znajdują swój precedens w niezliczonej wręcz ilości perypetii muskularnych pogromców zbrodni. Bo tak jak np. wczesny Superman również i Big Guy z równą powagą traktuje misję ratowanie świata jak i... kota zagrożonego wskutek działań wszelkiej maści psychopatów.
Podobnie jak w poprzednim wspólnym projekcie obu panów – entuzjastycznie przyjętym „Hard Boiled” – również w tym przypadku warstwa graficzna bez cienia przesady oszałamia skalą skrupulatności i pieczołowicie oddanych detali. Darrow z pełną premedytacją pomija zjawisko perspektywy powietrznej dając tym samym upust swego kunsztu. Brak światłocienia przy równoczesnej, skrajnej wręcz linearności zdaje się udatnie korespondować z tak lubianymi przez japońskich grafików technikami plastycznymi. Niektóre ujęcia sprawiają wrażenie niemal ornamentu. Stąd wybór tego akurat twórcy do zrealizowania niniejszej opowieści zdaje się podwójnie uzasadniony.
Reasumując trudno wyzbyć się odczucia, że ów pracochłonnie zrealizowany pastisz znakomicie sprawdziłby się w formie animacyjnej nowelki. Przy umiejętnym zaakcentowaniu kamuflowanego patetyzmem humoru mielibyśmy szansę obejrzenia całkiem udanej, rozrywkowej produkcji czerpiącej pełnymi garściami z zasobów anime oraz japońskiego kina katastroficznego. Dodatkową atrakcją są zamieszczone w końcowej części albumu okładki „archiwalnych” wydań serii z udziałem Big Guya o z miejsca odczuwalnym „posmaku” Srebrnej Ery SF. Smaczek sam w sobie, którego nie powstydziłby się zapewne nawet Alan Moore, swego czasu wielbiciel tego typu stylizacji (vide serie z udziałem Toma Stronga). Aż żal, że tak zachęcające komiksy nigdy nie doczekały się realizacji. Zwłaszcza, że arcyciekawym doznaniem byłaby lektura traktująca o konfrontacji Big Guya z olbrzymim aligatorem o przeszczepionym mózgu Stalina, Księżycowym Prosięciem tudzież rozsiewającym zabójczą radiację Kapitanem Czarnobyl. Póki co pozostaje nam kontentować się niniejszym albumem wciąż dostępnym w ofercie Egmontu.
Tytuł: „Big Guy i Rusty Robochłopiec”
- Scenariusz: Frank Miller
- Rysunki: Geof Darrow
- Kolory: Claude Legris
- Kolory na okładce: Lynn Varley
- Wydawca: Egmont Polska
- Tłumaczenie: Michał Cetnarowski
- Data publikacji: 06.2009 r.
- Okładka: twarda
- Format: 220x290mm
- Papier: kredowy
- Druk: kolor
- Liczba stron: 80
- Cena: 45 zł
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...