„Zegar zagłady” - recenzja
Dodane: 07-12-2020 23:24 ()
Sformułowania typu „profanacja” czy wręcz „bezczeszczenie wiekopomnego dziedzictwa” pojawiły się niemal w chwilę po tym, gdy na etapie 2012 r. medialne przedstawicielstwo DC Comics poinformowało o zamiarze poszerzenia cenionej marki „Strażników” o nowe tytuły. Wiele bowiem wskazywało, że w ówczesnym momencie owo wydawnictwo nie dysponowało scenarzystą o skali talentu porównywalnego z niewątpliwie błyskotliwym Alanem Moore’em. Stąd zasygnalizowane chwilę temu obawy wydawały się na swój sposób uzasadnione. Czas jednak pokazał, że przynajmniej po części były one formułowane na wyrost.
A to z tego względu, że niektóre spośród miniserii publikowanych pod szyldem „Strażnicy-Początek” (w tym zwłaszcza „Dr Manhattan” pióra J. Michaela Straczynskiego) okazały się przedsięwzięciami nie tylko wartymi uwagi, ale nawet w interesującej formule rozwijającymi niuanse uniwersum Strażników. Zresztą nie było przecież przymusu rozpoznawania tych utworów, które nawet przy ewentualności ich niezbyt udanej jakości nic przecież nie uchybiłyby pochodnej wyobraźni i talentu „Czarownika z Northampton”. Pewne jest, że utyskiwania części fanów nie zniechęciły władz zwierzchnich DC Comics przed ponownym sięgnięciem po owo bezcenne dla wielu „precjozum” i przy nim majstrowanie. Toteż w schyłku 2017 r. ów wydawca zaproponował swoim czytelnikom swoisty powrót do tematyki „Strażników”, tym razem w jeszcze bardziej śmiałej formule niż miało to miejsce przy okazji grupy tytułów „Strażnicy-Początek”.
Oto bowiem stało się to, czego spodziewać się było można już u zarania inicjatywy znanej jako „DC Odrodzenie” (maj 2016-czerwiec 2018), tj. ujawniono okoliczność ingerencji w „tkankę” tegoż uniwersum ze strony – jakżeby inaczej – Doktora Manhattana. Ta okoliczność o tyle nie zaskakuje, że przepoczwarzony w kwantowego „bożka” Jon Osterman bez trudu zwykł był przemieszczać się między równoległymi liniami rozwojowymi rzeczywistości. Do spodziewanego spotkania między nim a mieszkańcami Ziemi-1 musiało zatem prędzej lub później dojść. Z tą natomiast okolicznością wiązało się nie tylko znaczne ryzyko, ale i gwarancja zogniskowania uwagi całkiem licznego grona potencjalnych czytelników. Tymczasem podupadająca branża komiksowa bez cienia wątpliwości potrzebuje tego typu inicjatyw, by utrzymać przy sobie choćby to grono odbiorców jej realizacji, które przy niej jeszcze się ostało. Wszak sprzedaż sięgająca 200 tys. sprzedanych kopii (a taki wynik przytrafił się wczesną jesienią 2011 r. w przypadku pierwszego epizodu restartowanego „Batmana”) obecnie dla DC Comics jest nieosiągalny. Do tego optymizmem nie napawają zapowiedzi głębokich zmian strukturalnych we wspomnianym wydawnictwie oraz modyfikacja dotychczasowej oferty przejawiającej się m.in. zamykaniem mniej popularnych serii (choć wcale nie słabych – vide „Hawkman vol.5” według scenariusza znanego u nas z serii „Hal Jordan i Korpus Zielonych Latarni” Roberta Vendittiego) na rzecz poszerzenia tzw. rodziny tytułów „batmanicznych”. Czy owa taktyka okaże się trafna, jak zawsze pokaże czas, a nade wszystko raporty sprzedaży. Nie da się jednak ukryć, że sięgnięcie po markę „Strażników” świadczy o determinacji (by nie rzec, że wręcz desperacji) władz zwierzchnich DC Comics na rzecz ratowania tego, co jeszcze uratować się da ze stopniowo kurczącej się bazy odbiorców ich produkcji.
Nie zaskakuje zatem oddelegowanie do swoistej kontynuacji „Strażników” jednego z najbardziej cenionych duetów twórczych udzielających się współcześnie w barwach właśnie DC Comics. Mowa tu o Geoffie Johnsie i Garym Franku, którzy wielbicielom superbohaterskiej konwencji podarowali tak udane utwory jak „Superman: Brainiac” (zob. „Wielka Kolekcja Komiksów DC Comics” t. 31), „Superman: Tajna geneza” (t. 33 wspomnianej chwilę temu kolekcji) oraz nadspodziewanie udaną reinterpretację początków aktywności Mrocznego Rycerza („Batman: Ziemia Jeden”). Przysłowiowe ciężkie działa zostały zatem wytoczone w dwójnasób: zarówno w kontekście doboru fachowców od słowa, obrazu, jak i rangi podjętego zadania.
Tytuł pierwszego z zawartych w tym obszernym tomie epizodu – „Napotkawszy ruinę” – w pełni adekwatnie oddaje stan rzeczy w realiach Strażników czas jakiś po pamiętnej machinacji Adriana „Ozymandiasza” Veidta. Jakby wbrew jego oczekiwaniom świat wcale nie zmienił się na lepsze, a starania na rzecz powstrzymania wzrostu napięcia między uczestnikami geopolitycznej rozgrywki okazały się nadspodziewanie krótkotrwałe. Rosjanie nie porzucili imperialistycznych zapędów, raz jeszcze prąc na zachód przez ziemie polskie. W obliczu utraty pozycji światowego hegemona Stany Zjednoczone podejmują wyzwanie, czego efektem jest decyzja o użyciu taktycznych głowic nuklearnych. Tym samym powtarza się sytuacja znana z kryzysu kubańskiego (zob. wzmiankowana miniseria „Strażnicy-Początek: Dr Manhattan”), z tą różnicą, że konfrontacja ma już de facto charakter pełnowymiarowego konfliktu. Oczywiście owa problematyczna sytuacja nie umyka uwadze „najmądrzejszego człowieka świata” (tj. rzecz jasna Ozymandiasza), który pomimo mocno specyficznego systemu etycznego poczuwa się zobowiązany ratować swój świat. I podobnie jak miało to miejsce w przypadku realizacji Alana Moore’a, Dave’a Gibbonsa i Johna Higginsa także tym razem swoistego klucza do powstrzymania autodestrukcji ludzkości upatruje on w osobie przeistoczonego Jona Ostermana. Sęk w tym, że ten zdecydował się wyruszyć ku równoległej rzeczywistości znanej jako Ziemia-1…
Tak jak wyżej zasygnalizowano jako główny „motorniczy” tego projektu Geoff Johns porwał się być może na najtrudniejsze zadanie swojej kariery. Także z tego względu, że pomimo łatwości w tworzeniu lekkich i emocjonujących zarazem fabuł raczej nie wykazywał on widoków na autora władnego kreować redefiniujące konwencje przedsięwzięcia. Najwyraźniej on sam, pomimo popularności wśród licznych fanów, a przy tym solidnego umocowania w strukturach zarządczych DC Comics, zachował dystans zarówno wobec siebie, jak i swojego dorobku i tym samym zaproponował opowieść inną niż tę, której początkowo można było się spodziewać. Toteż pomimo sięgnięcia po osobowości opracowane (czy może trafniej: sparafrazowane na bazie postaci z linii Action Heroes wydawnictwa Charlton) przez Alana Moore’a w niniejszej inicjatywie mamy faktycznie do czynienia z jeszcze jednym tzw. wydarzeniem obejmującym swoim zasięgiem rozległe „przestrzenie” uniwersum DC. Tyle że tym razem miast zmagań dajmy na to z samodzierżawcą planety Apokalips („Wojna Darkseida”), najeźdźcami z niesławnej Ziemi-3 („Wieczne zło”) tudzież trawiącymi metaludzi traumami („Kryzys bohaterów”) przyczyną kumulacji kłopotów jest ingerencja ze strony nieustannie hamletyzującego Doktora Manhattana oraz usiłującego skłonić go do powrotu Ozymandiasza. Pomijając drobne nieścisłości w linii fabularnej, wprost przyznać trzeba, że z tak zdefiniowanego zadania twórczego Geoff Johns wywiązał się z pełnym powodzeniem. Mamy zatem przekonującą oś fabularną opartą na zbliżonym założeniu jak miało to miejsce w kanonicznym „Przyjdź Królestwo” Marka Waida i Alexa Rossa (wyjątkowość Supermana jako „zwornika” superbohaterskiej społeczności) uzupełnioną o ciąg refleksji Doktora Manhattana. Wątki równoległe – m.in. opowieść o borykającym się z pewną przypadłością aktorze odgrywającym rolę detektywa Nathaniela Duska (notabene bohaterze dwóch kryminalnych miniserii w swoim czasie opublikowanych pod szyldem DC Comics) oraz konfliktogenna sytuacja z udziałem Kal-Ela, do której doszło w Moskwie – trafnie uzupełniają (i uzasadniają zarazem) poczynania głównych uczestników fabuły, w której zasadnicze pytanie brzmi: „Czy w ogóle warto ratować świat?”. Pomijając garść naiwności typowych dla na ogół nieprzesadnie doinformowanych ludzi tzw. Zachodu (vide kuriozalny wręcz występ niejakiego Władimira Putina wzbudzający uzasadnione skojarzenia ze „sportretowanym” w „Czerwonym synu” Józefem Stalinem), których nie brakowało przecież także w oryginalnych „Strażnikach”, otrzymujemy gęstą, pomysłowo skonstruowaną wizję ewoluującego uniwersum DC. Do tego z perspektywą wkomponowania w jego ramy przynajmniej części wątków i postaci znanych właśnie ze „Strażników”. Zresztą ów proces już ma miejsce, jako że ofertę przywoływanego kilkukrotnie wydawnictwa uzupełnił nie tak dawno pierwszy epizod inicjujący rozpisaną (niestety przez Toma Kinga) na dwanaście odcinków opowieść o Rorschachu.
Na tym zresztą zapewne nie koniec czego prawdopodobną zapowiedź odnajdujemy w finale niniejszej realizacji. Przy czym można zaryzykować graniczące z pewnością przypuszczenie, że zarówno Alan Moore, jak i część wielbicieli komiksowego medium podzielających jego opinie zareaguje na tę ewentualność mniej lub bardziej gromkim oburzeniem. Pytanie tylko co DC Comics ma do stracenia w obliczu stopniowo „zwijającego” się rynku… Tym bardziej że „Zegar zagłady” (także za sprawą jak zawsze skrupulatnego Gary’ego Franka) okazał się propozycją może niekoniecznie przełomową (choć niewykluczone, że w dalszej perspektywie reminiscencje tego wydarzenia mogą okazać się znaczące), ale z pewnością wartą poświęconego jej czasu.
Tytuł: „Zegar zagłady”
- Tytuł oryginału: „Doomsday Cloak”
- Scenariusz: Geoff Johns
- Szkic i tusz: Gary Frank
- Kolory: Brad Anderson
- Tłumaczenie z języka angielskiego: Jacek Drewnowski
- Redakcja merytoryczna: Tomasz Sidorkiewiecz
- Wydawca wersji oryginalnej: DC Comics
- Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
- Data publikacji wersji oryginalnej: 13 października 2020 r.
- Data publikacji wersji polskiej: 28 października 2020 r.
- Okładka: twarda
- Format: 17,5 x 26,5 cm
- Druk: kolor
- Papier: kredowy
- Liczba stron: 456
- Cena: 129,99 zł
Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w serii „Doomsday Cloak” nr 1-12 (styczeń 2018-luty 2020).
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.
Galeria
comments powered by Disqus