„Strażnicy – Początek” tom 3: „Nocny Puchacz. Dr Manhattan” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 28-02-2014 20:39 ()


Kiedy pomimo protestów Alana Moore’a włodarze DC Comics zdecydowali się zdyskontować sukces „Strażników”, raczej tylko nieliczni spośród komiksowej braci wróżyli temuż przedsięwzięciu powodzenie. Perspektywę otrzymania produktu na więcej niż tylko przyzwoitym poziomie zdawały się jednak sugerować nazwiska zaangażowanych do tego projektu twórców. Spośród nich szczególne nadzieje wiązano z osobą J. Michaela Straczynskiego.

Biorąc pod uwagę okoliczność, że w jego dorobku znalazły się często entuzjastycznie oceniane serie („Rising Stars” oraz przełomowy dla cyklu staż rzeczonego w „The Amazing Spider-Man z lat 2001-2005) można było pokusić się o przypuszczenie, że powierzone mu osobowości nie tylko potraktuje on z szacunkiem dla pierwowzoru oraz ich twórców, ale też zdoła tchnąć w nie odrobinę nowego życia. Czy tak się sprawy mają w przypadku Nocnego Puchacza i Doktora Manhattana?

W kontekście pierwszego z wymienionych możliwość zmarnowania tematu była wyjątkowo prawdopodobna. Bowiem Dana Dreiberga z kart „Strażników” raczej trudno byłoby uznać za typowego bohatera naszych czasów. Spokojny (choć zarazem nieco zestresowany) dziedzic całkiem pokaźnej fortuny sprawiał wrażenie jednej z mniej wyrazistych osobowości dzieła Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa. Nieprzypadkowo zresztą, bo to de facto parafraza postaci Teda Korda (alias Blue Beetle’a), który również od szczególnie popularnych nie należał. Zakup praw do publikacji jego przygód przez DC Comics wynikł nie tyle z marketingowego potencjału, co raczej sentymentu jakim Dick Giordano (dyrektor wydawniczy wspomnianego wydawnictwa) darzył superbohaterów publikowanych pod szyldem Charlton Comics. A to właśnie spośród ich grona wywodziły się pierwowzory „Strażników”, które ze względu na uwarunkowania scenariusza Moore’a zdecydowano się stosownie zmodyfikować (czyt. na tyle by DC Comics miało możliwość odzyskania środków zainwestowanych w zakup tych postaci).[1] Rys osobowości z reguły zrównoważonego[2] Teda Korda jednak pozostał i tym samym Nocny Puchacz odziedziczył po swoim „przodku” zasadniczy profil charakterologiczny.  

Straczynski robi jednak co może, by dostosować przydzieloną mu postać do oczekiwań współczesnego odbiorcy. Stąd, obok uzyskanej na drodze spadku fortuny, młody Dan zostaje ponadto „obdarowany” patologiczną rodziną. Cierpi również na deficyt męskiego wzorca osobowościowego. Substytutem tych potrzeb jest nie kto inny jak skrywający się pod maską oryginalnego Nocnego Puchacza policjant Hollis Mason. Przy czym scenarzysta nie omieszkał wprowadzić zmian względem pierwowzoru do okoliczności zawiązania przez nich współpracy, nadając całej sytuacji nieco więcej dramatyzmu. Natomiast w kontekście głównej postaci kobiecej tej fabuły Straczynski wykazuje się nie tylko pragmatyzmem, ale też szacunek wobec pomysłów Moore’a i Gibbonsa. Z kolei dobór antagonisty wydaje się najbardziej widocznym przejawem podążania za niektórymi z obowiązujących we współczesnej kulturze popularnej trendów. Między wierszami można dopatrzeć się również krytyki konserwatywnego liberalizmu uosabianego przez zwyrodniałego ojca głównego bohatera. Tropem ku temu wiodącym jest jedna z najczęściej przywoływanych sentencji Miltona Friedmana, po którą sięgnął również Straczynski („Nie ma czegoś takiego jak darmowy obiad”). Tym samym pomysłodawca „Rising Stars”  trafnie nawiązuje do jednego z kluczowych elementów światopoglądu Moore’a, tj. kontestacji modelu gospodarczego w duchu ekipy Margaret Thatcher.

Zabiegi autora skryptu na rzecz pogłębienia osobowości Nocnego Puchacza na tyle by zainteresować nim odbiorcę gustującego w wewnętrznie powichrowanych postaciach okazują się jednak połowiczne (co wcale nie świadczy o niskiej jakości tej fabuły). Widać to zwłaszcza w scenach z udziałem Rorschacha, jak zwykle wyrazistego i tym samym bardziej odpowiadającego gustom przeciętnego odbiorcy komiksów superbohaterskich. Przy okazji daje się zauważyć, że Straczynski znacznie lepiej czuje postać Waltera Kovacsa niż Brian Azzarello. Stąd tym bardziej szkoda, że to nie kreatorowi uniwersum „Babilonu 5” zlecono napisanie opowieści o Rorschachu (by nie rzecz, że wszystkich fabuł spod znaku „Strażnicy – Początek”).

Nie lada gratką tego tytułu jest udział w jego realizacji Joe Kuberta, legendy komiksowego medium. Zwłaszcza, że ogromny dorobek zmarłego w sierpniu 2012 r. artysty zaprezentowano w Polsce co najwyżej symbolicznie (jedna z nowelek w antologii „Batman: Black And White”, „The Punisher” nr 4-5/1997 oraz chłodno przyjęty „Josel”). Tym większą frajdą jest możliwość podziwiania wrażeniowej kreski, którą przez długie lata raczył on fanów Tarzana, Hawkmana, Sierżanta Rocka oraz trudnej do przeliczenia, masy innych postaci. Określenie Kuberta Starszego mianem Norblina komiksu byłoby zapewne aż nazbyt pompatycznym nadużyciem. Niemniej obaj panowie zdawali się uzyskiwać efekt sugestywnego realizmu właśnie za sprawą wzmiankowanej wrażeniowości. Dziesiątki lat aktywności w komiksowej branży sprawiły, że Kubert z wyjątkową łatwością modyfikuje zakres stosowanych przezeń rodzajów perspektywy, co walnie przyczynia się do uatrakcyjnienia toku narracji.

W zadaniu zilustrowania skryptu Straczynskiego dzielnie sekundował mu jeden z jego synów, Andy, znany polskim czytelnikom m.in. z „Batman vs. Predator” (nomen omen według scenariusza Dave’a Gibbonsa) oraz opublikowanego przez Egmont „1602”. Z miejsca widać, że starał się on imitować styl ojca (który być może nie wyrobił się z napiętymi terminami realizacji mini-serii; zwłaszcza, że samodzielnie nakładał tusz). Niemniej jego osobista maniera prędko daje o sobie znać co przejawia się m.in. w wizerunku Damy Zmierzchu, podejrzanie przypominającej Jean Grey („X-Men”) i Rose O’Hara („Origin”). Nie ma jednak powodu obawiać się o spójność stylistyczną opowieści poświęconej Nocnemu Puchaczowi, bo ta zostaje zachowana. Przyczynia się ku temu niezawodny Bill Sienkiewicz odpowiedzialny za nałożenie tuszu na szkic Kuberta Młodszego. Zwłaszcza, że także i on, podobnie jak autor „Josela”,  preferuje wrażeniową ekspresję. 

Druga z zamieszczonych w niniejszym tomie mini-serii wyróżnia się spośród dotąd zaprezentowanych fabuł projektu „Strażnicy-Początek”. Ta okoliczność o tyle nie dziwi, że jej centralną postacią jest Dr Manhattan, jedyny spośród „Strażników” dysponujący nadnaturalnymi zdolnościami. A zatem osobowość z racji swej natury wymagająca szczególnego potraktowania. Stąd próżno doszukiwać się w tej opowieści klasycznie pojmowanej fabuły charakterystycznej dla superbohaterskiej konwencji. Już tylko sam sposób postrzegania rzeczywistości przez Manhattana wymusza alinearność w prezentacji fabuły. Czas i przestrzeń są dlań jakościami nawet nie tyle umownymi, co wręcz stanowią domeny swobodnie przezeń przekształcane. Paradoksalnie trudno nie dostrzec tragizmu tej postaci, która pomimo cech i potencjału przynależnych nadistotom, resztkami uczuć i wspomnień nadal tkwi w ludzkiej sferze egzystencji. Jest w tym coś z dylematów Swamp Thinga dysponującego wspomnieniami Aleca Hollanda, a jednak nie będącego z nim tożsamym.

Tak jak to miało miejsce na kartach „Plemienia cienia” (mini-serii według scenariusza Straczynskiego opublikowanej u nas w roku 2002) także w przypadku przeistoczonego Jona Ostermana scenarzysta zdecydował się na często introspekcje. Dzięki temu czytelnik zyskuje możliwość choćby powierzchownego wniknięcia w dylematy trawiące Manhattana, a zarazem bieg wypadków w różnych wersjach rzeczywistości. Uczciwie trzeba przyznać, że tak ujęty model prezentacji opowieści był dla scenarzysty wyjątkowo ryzykowny. Straczynski zdołał jednak ogarnąć „kwantową mozaikę” po raz kolejny udowadniając swój kunszt jako scenarzysty. Zdarzają się co prawda ograne zabiegi (np. wątek matki głównego bohatera), bez których całość opowieści nic nie straciłaby ze swej jakości. Odniesień do holokaustu mamy już zresztą w kulturze popularnej tak wiele (chociażby w przypadku Magneto), że uporczywe sięganie po ten motyw zupełnie niepotrzebnie go dezawuuje. Mimo wszystko wygląda jednak na to, że autor nie tylko podźwignął ciężar gatunkowy klasycznego pierwowzoru, ale też zdołał z powodzeniem wnieść do charakterologicznego wizerunku Manhattana autorskie innowacje.

Równie profesjonalnie co Straczyński zaprezentował się także realizator warstwy plastycznej „Doktora Manhattana”, czyli Adam Hughes. Ów ceniony twórca (zwłaszcza przez męską część czytelniczej społeczności) zasłynął nade wszystko efektowymi okładkami z udziałem komiksowych heroin (np. „Wonder Woman vol.2”, „Catwoman vol.2”). Opisywana fabuła stanowi dowód, że nie mniej sprawnie radzi on sobie w pełnowymiarowym wizualizowaniu pomysłów scenarzysty. Niczym rasowy twórca wysokobudżetowych animacji dowolnie żongluje on ujęciami perspektywicznymi. Ponadto bardzo pomysłowo wypadają przejścia pomiędzy poszczególnymi sekwencjami (np. scena wojny nuklearnej obserwowana z przestrzeni kosmicznej). Precyzyjnie prowadzoną kreskę uzupełnia przekonująco dobrana kolorystyka w wykonaniu Laury Martin („Astonishing X-Men”, „Divine Right”). Nie da się ukryć, że efekt ich pracy reprezentuje jakość skrajnie odmienną od zaproponowanej przez Kubertów i Sienkiewicza. Choć uczciwie trzeba przyznać, że wcale nie gorszą.  

Wbrew obawom piszącego te słowa, wieńcząca omawiany album historia z udziałem Molocha okazuje się więcej niż tylko opowiastką o pokrzywdzonym wrażliwcu (bądź też jego żeńskiej odpowiedniczce), jakich ostatnimi czasy pełno po obu stronach Atlantyku („XIII - Mystery: Mangusta, „Kriss de Valnor:  Wyrok Walkirii”). Owszem, również Moloch poniekąd wpisuje się w ów model osobowości ukształtowanej pod wpływem niesprzyjających prawidłowemu rozwojowi okoliczności. Jednakże Edward Jacobi jawi się przede wszystkim  jako osobnik wyjątkowo podatny na manipulacje. Może się to wydać się o tyle niezwykłe, że mamy  przecież do czynienia z biegłym w sztuczkach magicznych iluzjonistą. Ów rozdział w epopei „Strażników” wydaje się o tyle wart uwagi, że na poczynania obu generacji herosów możemy spojrzeć z perspektywy jednego z ich emblematycznych oponentów. Szczególna rola w tej opowieści przypada Adrianowi Veidtowi, którego postać Straczynski rozegrał na tyle umiejętnie, że aż żal iż to nie jemu przypadło rozpisanie mini-serii „Ozymandiasz”. W jego wykonaniu „najmądrzejszy człowiek świata” to spełnienie nietzscheańskiego „ideału” nadczłowieka, który sam siebie sytuuje w pozycji kreatora norm etycznych. Szczególną (choć epizodyczną) rolę odgrywa w tej opowieści również Manhattan.

Trudno wyczuć czy scenariusz dylogii z udziałem Molocha pisany był specjalnie pod jej ilustratora, tj. Eduardo Risso. Niewątpliwie jednak akcentowane w tej opowieści gangsterskie klimaty stanowią idealne tło dla współtwórcy „100 naboi”. Inną sprawą jest, że sam Jacobi wygląda pośród tego typu zakapiorów niczym obcy i kompletnie nie pasujący implant. Mimo wszystko Risso zachowuje standardowy dlań wysoki poziom warsztatu, a przy okazji stylistyczną rozpoznawalność (skłonność do groteskizujących odkształceń itp.).

Tradycyjnie nie zapomniano o zamieszczeniu alternatywnych okładek wydania zeszytowego prezentowanych utworów. Bardzo to cieszy; zwłaszcza że za ich rozrysowanie odpowiadali wytrawni plastycy tego sortu co Paul Pope („Batman: Year 100”), Lovern Kindzierski („The Black Widow: The Coldest War”), P. Craig Russell („Morderstwa i tajemnice”) i Kevin Nowlan („Superman/Aliens”).  

Opowieści poświęcone tytułowym bohaterom tegoż tomu to jak dotąd najbardziej udana odsłona spośród mini-serii wyrosłych z sukcesu „Strażników”. Wygląda na to, że zarząd DC Comics wiedział co robi i już tylko dla fabuły z udziałem Doktora Manhattana warto było narazić się na gniew „Czarownika z Northampton”. Straczynski pokazał, że wbrew forsowanej przez co poniektórych opinii, kanoniczne dzieło Moore’a i Gibbonsa nie musi być (choć w zależności od woli konkretnego czytelnika oczywiście może) dziełem zamkniętym i tym samym zdolny twórca potrafi na nowo zinterpretować niektóre wątki „Strażników”.

 

[1] W efekcie tego zabiegu Peter Cannon stał się Ozymandiaszem, Night Shade Jedwabną Zjawą, Peacemaker Komediantem,  Question Rorschachem, Blue Beetle Nocnym Puchaczem, a Captain Atom Doktorem Manhattanem. Ostatnie z trzech wymienionych postaci niemal równolegle z publikacją „Strażników” otrzymały swoje solowe miesięczniki. Najpopularniejszym (i zarazem najbardziej żywotnym) z nich okazał się „Captain Atom” publikowany do końca lata 1991 r.

[2] Do chwili, gdy za sprawą scenariuszy Keitha Giffena i Johna Marca DeMatteisa stał się on jednym z najlepiej rozpoznawalnych bohaterów serii „Justice League International”.

 

Tytuł: „Strażnicy – Początek” t. 3: „Nocny Puchacz. Dr Manhattan”

  • Tytuł oryginału: „Before Watchmen: Nite Owl/Dr. Manhattan” 
  • Scenariusz: J. Michael Straczynski
  • Szkic: Joe Kubert i Andy Kubert („Nite Owl”),  Adam T. Hughes („Dr Manhattan”) i Eduardo Risso (“Moloch”)
  • Tusz: Joe Kubert i Bill Sienkiewicz (“Nite Owl”), Adam T. Hughes (“Dr Manhattan”) i Eduardo Risso (“Moloch”)
  • Kolor: Brad Anderson („Nite Owl”), Laura Martin (“Dr Manhattan”) i Trish Mulvihill (“Moloch”)
  • Przekład z języka angielskiego oraz przypisy: JacekDrewnowski
  • Redakcja merytoryczna: Tomasz Sidorkiewicz
  • Wydawca wersji oryginalnej: DC Comics
  • Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
  • Data premiery oryginału: 10 lipca 2013 r.
  • Data premiery wersji polskiej: 10 lutego 2014 r.
  • Oprawa: twarda
  • Format: 17 x 26 cm
  • Papier: kredowy 
  • Druk: kolor
  • Liczba stron: 288
  • Cena: 89,90 zł

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie na kartach mini-serii „Nite Owl” nr 1-4 (sierpień 2012 – luty 2013 r.), „Dr. Manhattan” nr 1-4 (sierpień 2012 – kwiecień 2013 r.) oraz „Moloch” nr 1-2 (styczeń – luty 2013 r.)

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.

 


comments powered by Disqus