„Strażnicy – Początek” tom 2: „Komediant. Rorschach” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 20-11-2013 10:02 ()


„Strażnicy” powracają, choć paradoksalnie w opowieściach traktujących o ich przeszłości. Po Gwardzistach i Jedwabnej Zjawie nadszedł czas na bliższe przyjrzenie się przypadkom z życia Komedianta oraz Rorschacha, osobników na swój sposób podobnych, a zarazem skrajnie różnych. 

Czym uzasadnić te z pozoru niemożliwą do pogodzenia sprzeczność? Ano tym, że obaj panowie zwykli nie tyle operować na pograniczu prawa, co permanentnie je przekraczać. Z drugiej strony Edward „Komediant” Blake (w czym zapewne dopomogły mu realne zasługi podczas wojny na Pacyfiku) koniunkturalnie wpisał się w panujący system. Tym samym uzyskał niepisaną koncesję na dalszą działalność, choć za cenę ścisłej kurateli władz federalnych. Natomiast Walter Kovacs (czy może trafniej – po prostu Rorschach) to bezkompromisowy kontestator zastanego porządku interpretowanego przezeń w kategorii niewartej przetrwania zgnilizny. Za to obu łączą wpisane w ich umysłowości dewiacje, efekt przekroczenia emocjonalnej granicy, po której tradycyjny zestaw norm moralnych i społecznych nabiera kompletnie odmiennego znaczenia (bądź też w ogóle je zatraca). Czy można wyobrazić sobie bohaterów bardziej adekwatnych dla współczesnych czytelniczych preferencji? Reasumując: przepis na sukces murowany. Brakowało jedynie błyskotliwego autora, który przy zachowaniu dusznego klimatu pierwowzoru potrafiłby przekonująco wypełnić luki w życiorysie powierzonych mu postaci.

Wytypowany do roli scenarzysty obu mini-serii Brian Azzarello zdawał się pod tym względem idealnym kandydatem. Wszak to w jego głowie narodziły się utwory tego kalibru co „100 naboi” i „Joker”. Co by nie mówić o tym autorze czuje on ducha ulicy i czających się za fasadą życia społecznego wynaturzeń. Kreślone przezeń osobowości zwykle charakteryzuje cynizm, brak skrupułów i pęd ku dominacji. Decyzja o angażu tegoż twórcy do realizacji opowieści z udziałem Komedianta i Rorschacha wydawała się zatem w dużej mierze uzasadniona.

Można by rzecz, że mini-seria „Komediant” to spełniony sen zarządu DC Comics z roku 1986, tj. powtórzenia sukcesu konkurencyjnego Marvela, w którego ofercie znalazł się miesięcznik „The ‘Nam” z akcją osadzoną w realiach wojny wietnamskiej. Czasy się jednak zmieniły i stąd też koncept zaproponowany przez Azzarello, choć rzeczywiście rozgrywany w dużej mierze na tle wspomnianego konfliktu, znacznie odbiega od cyklu Douga Murreya (autora scenariuszy większości odcinków „The ‘Nam”). I chociaż w serii sygnowanej logiem „Domu Pomysłów” z miejsca dostrzegamy standardową krytykę zwolenników interwencji w obronie Wietnamu Południowego, o tyle Azzarello, posiadający komfort tworzenia w czasach gdy wszystko musi być szybsze, wyrazistsze, a nade wszystko bardziej drastyczne, zabiera swych czytelników na wyprawę wprost do „jądra ciemności”. Niestety obiera kierunek przetarty wzdłuż i wszerz przez cały legion niekoniecznie oryginalnych twórców (m.in. Gartha Ennisa w spolszczonej przez Mandragorę mini-serii „Born”). I co gorsza nie wnosi nic nowego ponad oklepany, a przy tym zgodny z poprawnością polityczną, standard.

Stąd, jak łatwo zresztą się domyśleć,  amerykańscy chłopcy przywdziewają żołnierskie uniformy (a przy okazji wyruszają tysiące kilometrów od swych rodzin, szkół i dziewczyn) bynajmniej nie po to, by wesprzeć zagrożony najazdem Wietnam Południowy. Skądże znowu! Miast tego toczą zacięty bój z dziećmi, starcami i szczeniaczkami. I to według najlepszych wzorców tak cenionego przez sowiecką agenturę wpływu Francisa Forda Coppoli. Nie dość na tym dzielni Jankesi prowadzą szemrany handelek przy wykorzystaniu wojskowego transportu. Komunistyczna partyzantka pojawia się co najwyżej marginalnie, a i tak przypisano im niewdzięczną rolę ofiar do szybkiego odstrzału…

Tego typu zmanipulowaną miazgę widywaliśmy już po wielokroć. Stąd przyjęta przez autora „100 naboi” interpretacja wietnamskiego konfliktu nuży swoją wtórnością. Azzarello nie zdołał ponadto znaleźć sposobu na postać Komedianta ograniczając się do socjopatycznego wymiaru jego osobowości. A przecież nie kto inny jak właśnie Edward Blake jako pierwszy odgadł globalną intrygę, która posłużyła za oś fabularną „Strażników”. Zatem potencjał tej postaci wyrastał ponad wzorzec wyjątkowo sprawnego speca od rozwałki o hedonistycznym usposobieniu. Irytująca wypada również ckliwa wstawka z udziałem Molocha. Bo o ile wspomniana scena nie jest bez znaczenia, o tyle prezentacja najbardziej charakterystycznego z adwersarzy „Strażników” wypada tutaj rozczarowująco.

Zwracając autorowi nieco honoru wypada nadmienić, że pod koniec poświęconej Komediantowi opowieści jego profil psychologiczny ulega pogłębieniu w efekcie wyjątkowo trudnego dlań dylematu. Pod tym względem szczególnie udanie prezentuje się finalny epizod (chociaż drobne przejawy charakterologicznej złożoności Blake’a incydentalnie dostrzegalne są już wcześniej). I chociaż zawarta w tej opowieści teoria spiskowa (z obowiązkowym wkomponowaniem ulubionych „knujów” amerykańskiego lewactwa - Johna E. Hoovera i Richarda Nixona) również razi wtórnością, to jednak wybór przed którym staje tytułowy bohater dodatkowo wzmaga tragizm tej postaci.

Wizję Komedianta według Azzarello zilustrował J. G. Jones, fachowy twórca operujący stylistyką realistyczną. Z jego dokonaniami polscy czytelnicy mieli okazję zetknąć się już w marcu 2004 r., kiedy to nakładem polskiej filii Egmontu opublikowano rozrysowaną przezeń mini-serię o Czarnej Wdowie („Pajęczyca”). Choć sam komiks nie zachwycił naszej publiki, to jednak trudno odmówić Jonesowi warsztatowej biegłości. Zwłaszcza, że zanim rzeczony podjął się realizacji zleceń dla amerykańskich potentatów komiksu zarabiał na życie jako nauczyciel plastyki.

Niewątpliwie przejawia on odwagę kompozycyjną i skrupulatność. Nie sili się jednak nawiązywać graficznie do pierwowzoru. Bo o ile na kartach „Gwardzistów” Darwyn Cooke z reguły starał się zachować układ kadrów zaproponowany w „Strażnikach”, o tyle Jones całkowicie zaniechał tego zabiegu. Ponadto wyraźnie dużo lepiej radzi on sobie z fizjonomiami fikcyjnych postaci. We fragmentach z udziałem m.in. braci Kennedych i Marilyn Monroe jest z tym niestety dostrzegalnie gorzej. Z pewnością jednak określenie tegoż twórcy mianem tylko i wyłącznie rzemieślnika byłoby dlań krzywdzące.

Wraz z opowieścią o Rorschachu porzucamy indochińską dżunglę przenosząc się w nieszczególnie zadbane zaułki Nowego Jorku. A zatem na „tereny łowne” lwiej części zamaskowanych mścicieli. Jak pamiętają czytelnicy „Strażników” również alter ego Waltera Kovacsa zasłynęło jako postrach miejscowego półświatka. Nie inaczej jest i tym razem. Natychmiast rozpoznawalna sylwetka bezkompromisowego pogromcy zbrodni przemierza gniazda przestępczej działalności, a jego drogę znaczą tęgo obici opryszkowie. Pech w tym, że w odróżnieniu od worków treningowych uliczni gangsterzy wiedzą jak się odgryźć. Stąd nawet szał nienawiści Rorschacha nie zawsze okazuje się wystarczający dla ich powstrzymania. 

Opowieść poprowadzono jednotorowo, bez silenia się na retrospekcje. Ta okoliczność nieco dziwi, bo to właśnie tego typu sceny w dużej mierze decydowały o wyjątkowości Rorschacha, zwłaszcza pamiętna, szokująca sekwencja jego „narodzin” (swoją drogą w filmowej adaptacji kompletnie spartolona brakiem narastającego napięcia) należą do najbardziej emocjonujących w pierwotnej mini-serii. Co więcej zdecydowano się podjąć próbę ocieplenia wizerunku Rorschacha (jakkolwiek kuriozalnie by to nie brzmiało). Przy pewnej dozie prawdopodobieństwa można przypuszczać, że krył się za tym zamysł wzbudzenia większej sympatii dla tej postaci. Zupełnie niepotrzebnie, bo i bez tego niezmiennie uchodzi on za jedną z najpopularniejszych osobowości wśród „Strażników”. A trudno przypuszczać by łagodzenie silnie zakotwiczonego w jego psychice mizoginizmu mogło przysporzyć mu dodatkowych fanów. Trochę też szkoda, że w profilu psychologicznym tytułowego bohatera zabrakło odczłowieczonej, zimnej bezkompromisowości, tak charakterystycznej dla postaci stworzonych przez Steve’a Ditko (Questiona i Mr A), na których Moore wzorował osobowość Rorschacha. Ponadto wątpliwości wzbudza logika postępowania przewijających się tu gangsterów. Natomiast drobnym, acz ciekawym smaczkiem jest krótki epizod podarowany tytułowemu bohaterowi jednego z najbardziej udanych obrazów Martina Scorsese.

Mimo wszystko Azzarello udało się uchwycić atmosferę zezwierzęcenia i beznadziei dominującej w kwartałach miasta patrolowanych przez wspomnianego bohatera. Duża w tym zasługa ilustracji wykonanych przez jego dobrego znajomego, Lee Bermejo (współpracowali wcześniej przy wzmiankowanym „Jokerze” oraz wciąż wyczekującej na polską edycje mini-serii „Lex Luthor: Man of Steel”). Warstwa wizualna tej części drugiego tomu „Strażnicy – Początek” to zresztą jedna z mocniejszych stron niniejszej publikacji. Po raz kolejny daje się zauważyć, że Bermejo również czuje klimat zapyziałych ulic, a jego postaci cechuje mięsistość zbliżona do kreacji Glena Fabry’ego. Znaczny udział w dopieszczeniu ilustracji miała również kolorystka, Barbara Ciardo, która oprócz tej opowieści może pochwalić się doborem i nałożeniem barw m.in. w tytułach linii „Earth One”, chłodno odebranego „Final Crisis” oraz „Secret Invasion: Front Line”. Nowy Jork w jej wykonaniu to zbitka brudu i zepsucia (których być może nie powstydziłby się nawet Will Eisner) z pozorowanym blichtrem żarzących się neonów.  Bardzo dobrze prezentuje się sam Rorschach.

Ogólnie rzecz ujmując zaproponowane przez Azzarello opowieści nie są utworami słabymi. Sęk w tym, że jako wyrosłe z dzieła przełomowego u przynajmniej części ewentualnych czytelników mogą wzbudzać pewną dozę rozczarowania. Są to bowiem dobrze napisane i efektownie zilustrowane opowieści jakich każdego miesiąca ukazuje się w Stanach dziesiątki. A jedynym elementem decydującym o wyjątkowości „Komedianta” i „Rorschacha” jest uznana marka.

 

Tytuł: „Strażnicy – Początek” t. 2: „Komediant. Rorschach”

  • Scenariusz: Brian Azzarello
  • Szkic i tusz: J. G. Jones („Komediant”) i  Lee Bermejo („Rorschach”)
  • Kolor: Alex Sinclair, Tony Avina i Lee Loughridge („Komediant”) i Barbara Ciardo („Rorschach”)
  • Przekład oraz przypisy: Jacek Drewnowski
  • Redakcja merytoryczna: Tomasz Sidorkiewicz
  • Wydawca: Egmont Polska
  • Data premiery: 12 listopada 2013 r.
  • Oprawa: twarda
  • Format: 17 x 26 cm
  • Papier: kredowy 
  • Druk: kolor
  • Liczba stron: 256
  • Cena: 89,90 zł

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie na kartach mini-serii „Comedian” nr 1-6 (sierpień 2012 – czerwiec 2013 r.) i „Rorschach” nr 1-4 (październik 2012 – kwiecień 2013 r.)

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.


comments powered by Disqus