„Strażnicy - Początek" tom 1: "Gwardziści. Jedwabna Zjawa” - recenzja
Dodane: 07-10-2013 16:46 ()
U schyłku minionego wieku redakcja magazynu „Wizard” nie kryła entuzjazmu informując swych czytelników o planach kontynuacji być może najbardziej przełomowej opowieści w dotychczasowych dziejach superbohaterskiej konwencji. Nic dziwnego, wszak za sprawą „Strażników” de facto redefiniowano sposób opowiadania tego typu historii.
Wieść pobrzmiewała tym bardziej prawdopodobnie, że jeszcze przed zakończeniem publikacji pierwodruku mini-serii (tj. na przełomie lat 1986/87) decydencka wierchuszka DC Comics, wręcz nalegała na Alana Moore’a by ten podjął się rozwinięcia niektórych wątków zasygnalizowanych na kartach „Strażników”. Importowany z Northampton scenarzysta nie mówił „nie” i tym samym zdawać by się mogło, że wypatrywana kontynuacja lada moment doczeka się realizacji. Pech w tym, że już na etapie wczesnych negocjacji wizje twórców i wydawcy dalece się rozminęły. Bowiem autor sukcesu „The Saga of Swamp Thing” optował za ukazaniem perypetii pierwszej generacji zamaskowanych herosów – tzw. Gwardzistów. Tymczasem zarząd DC skłaniał się ku opowieści z udziałem Komedianta rozgrywającej się podczas wojny w Wietnamie, bądź też duetu Nocnego Puchacza i Rorschacha.
W międzyczasie Moore i Gibbons zajęli się innymi projektami, a prawnicy na usługach wspominanego wydawnictwa sprytnie ominęli klauzulę, wedle której pełnia praw autorskich do „Strażników” miała znaleźć się w gestii jej autorów. Konflikt był zatem nieunikniony. O ile jednak wzmiankowany ilustrator zachował poprawne relacje z zaborczym koncernem (co w niedalekiej przyszłości zaowocowało m.in. opublikowaną również u nas mini-serią „Batman versus Predator”), o tyle zacietrzewiony Moore nie szczędził ostrych słów pod adresem przedstawicieli zarządu DC Comic. Ów antagonizm to już zresztą legenda komiksowej branży.
Nic zatem dziwnego, że iście rewelacyjną informację ogół czytelników przyjął z niedowierzaniem przemieszanym z nieśmiałą nadzieją. Niestety ekscytująca nowina prędko okazała się przedwczesną plotką (chociaż sam Moore przyznał, że był wówczas sondowany przez wydawnictwo w kwestii ewentualnego wznowienia współpracy) i tym samym zamysł wzbogacenia uniwersum Strażników ponownie utknął w martwym punkcie.
Przeszło dekadę później temat co prawda „odgrzano”, ale „Czarownik z Northampton” pozostał nieugięty. Nawet w obliczu perspektywy uzyskania praw do oryginalnej mini-serii. Bowiem niezmiennie ceniona marka „Strażników” okazała się jednak zbyt kuszącym kąskiem dla współczesnych „sterników” polityki wydawniczej DC Comics. Zwłaszcza w realiach ogólnego spadku zainteresowania komiksowym medium. Kiedy na początku 2012 r. oficjalnie zapowiedziano publikację opowieści z udziałem postaci znanych ze „Strażników” Moore po raz kolejny dał wyraz swej wściekłości określając ów projekt mianem haniebnego (Gibbons tradycyjnie zachował znacznie większą powściągliwość). Przysłowiowa klamka jednak zapadła i tym samym pomysłodawca „V jak Vendetta” mógł co najwyżej miotać się w swej spowitej mgłą posiadłości, bądź też nakłuwać magicznymi szpilami kukiełki wyobrażające Dana DiDio i Jima Lee (aktualnych dyrektorów wydawnictwa).
Konflikt o „Strażników – Początek” rychło poróżnił także komiksową społeczność. Część fanów, solidaryzując się ze scenarzystą, nie szczędziła dramatycznych gestów, podpierając swój sprzeciw przypisywaną tej opowieści fabularną kompletnością (co samo w sobie jest o tyle humorystyczne, że przecież twórcy tej klasycznej mini-serii poważanie rozważali jej rozwinięcie). Inni, sugerując się doborową obsadą na stanowiskach realizatorów m.in. „Ozymandiasza” i „Dr Manhattana”, zdecydowali się obdarzyć tę inicjatywę umiarkowanym kredytem zaufania. Bez względu na ocenę postaw komiksowej braci zarząd DC Comics osiągnął zamierzony cel: zarówno jedna jak i druga strona z zainteresowaniem wyczekiwała zapowiedzianych na drugą połowę 2012 r. mini-serii z udziałem Strażników.
I oto, ledwie kilkanaście miesięcy po amerykańskiej premierze wydania zeszytowego (i sześć tygodni - !!! - od albumowego), do rąk polskich czytelników trafia pierwsze z czterech planowanych wydań zbiorczych „Strażników – Początek”. Taktyka przyjęta zarówno przez właścicieli marki jak i zaangażowanych w projekt twórców nie zaskakuje. Jest ona bowiem urzeczywistnieniem niespełnionych planów rozbudowy uniwersum Strażników, o których chwilę temu wzmiankowano. Stąd przegląd mini-serii bazujących na przełomowej opowieści Moore’a i Gibbonsa inicjuje opowieść o Gwardzistach, pierwszej formacji zamaskowanych pogromców zbrodni zawiązanej u schyłku lat trzydziestych XX wieku. Do zrealizowania tego projektu – zarówno w wymiarze wizualnym jak i fabularnym – zaangażowano Darwyna Cooke’a, twórcę cenionego m.in. za niezwykłą mini-serię „The New Frontier”. Ów wybór wydawał się uzasadniony nie tylko ze względu na celne uchwycenie klimatu wczesnej fazy tzw. Srebrnej Ery komiksu superbohaterskiego (co przejawiło się m.in. w znakomitych ilustracjach inspirowanych m.in. animowaną adaptacją przygód Supermana w wykonaniu Maxa Fleishera), ale też – podobnie jak miało to miejsce w spolszczonym „Batman: Ego” – sprawnie prowadzonej introspekcji portretowanych bohaterów.
W pionierskiej na naszym gruncie pracy pt. „Sztuka komiksu”, Krzysztof Teodor Toeplitz, pokrótce prezentując scenę undergroundową amerykańskiego komiksu schyłku lat sześćdziesiątych – z wyraźnie wyczuwalną satysfakcją gierkowskiego intelektualisty – nie omieszkał określić jej przejawów „(…) zwierciadłem kultury rozchwianej, niepewnej swoich wartości i swojego losu”.[1] O dziwo, mimo że od chwili pierwodruku wspomnianej książki upłynęło już niemal trzy dekady, Darwyn Cooke zdaje się podążać zaskakująco zbliżonym szlakiem. Uprawia on bowiem coś na kształt samobiczowania i kontestacji wszystkiego co zwykło się utożsamiać z tzw. amerykańskim snem. „Gwardziści” nijak się bowiem mają do powszechnych wyobrażeń o zmagających się z przestępczością, odzianych w trykoty herosach doby II wojny światowej. To raczej ponura wiwisekcja superbohaterskiego mitu, odzieranie poczciwej idei z jej zasadniczego sedna. Zdawałoby się, że nic bardziej trafnego, skoro właśnie temu miała służyć macierzysta mini-seria z lat osiemdziesiątych. Problem w tym, że pomimo silenia się na naturalizm Moore z wyczuciem dozował natłok patologii koncentrując się pod tym względem przede wszystkim na Rorschachu. Tymczasem na kartach „Gwardzistów” Cooke zdaje się prześcigać „Czarownika z Northampton” grzęznąc w przesadzie i przerysowaniu.
We względnie korzystnym świetle ukazano de facto tylko dwie osobowości: Hollisa „Nocnego Puchacza” Masona oraz Ursulę „Sylwetkę” Zandt. Pierwszy, za sprawą prostolinijnego usposobienia i często akcentowanego altruizmu, jest najbliższy ideałowi bohatera z okresu Złotej Ery superbohaterskiego komiksu. Ponadto to właśnie z jego perspektywy czytelnik ma sposobność wnikać w tragiczne dzieje Gwardzistów, które stają się kanwą dla aż nazbyt szczerej autobiografii wspomnianego. Natomiast druga z wymienionych, jako przedstawicielka jednej z mniejszości seksualnych, nie miała prawa być przedstawiona inaczej niż jako przenikliwa, a zarazem wrażliwa osobowość o jasno sprecyzowanej motywacji działania. Nie zdradzając więcej szczegółów wypada nadmienić, że pozostałe postacie obecne na kartach tej opowieści, raczej trudno byłoby uznać za emanacje bohaterów magazynów takich jak „Police Comics” czy „Leading Comics”. Bohaterowie utkani z przywar i wewnętrznych słabości z czytelniczego punktu widzenia rzeczywiście zwykli jawić się bardziej interesująco. Niestety przynajmniej w kilku miejscach fabuły (m.in. w kontekście Kapitana Metropolisa oraz Zakapturzonego Sędziego) Cooke ewidentnie się zagalopował.
Druga z prezentowanych w niniejszym tomie mini-serii, choć na swój sposób również przejawiająca ambicje demaskatorskie względem superbohaterskiego mitu, to jednak zupełna zmiana ogólnego klimatu. Wymusiła to zarówno centralna postać tej opowieści jak i czas akcji, tj. apogeum rozwoju ruchu hipisowskiego u schyłku lat sześćdziesiątych. Na ich tle czytelnik ma okazję przyjrzeć się dorastaniu młodocianej Laurie Jupiter do roli przewidzianej dla niej przez jej matkę, a zarazem niegdysiejszą przedstawicielką Gwardzistów. Przyznać trzeba, że droga ku podjęciu obowiązków Jedwabnej Zjawy bynajmniej nie jest usłana astrami. Podobnie jak w przypadku klasycznego pierwowzoru, tak i w mini-serii Cooke’a (swoją drogą wspomagającego Conner przy tworzeniu scenariusza) nie obyło się bez obowiązkowej pro-lewicowej agitki. Na szczęście w stopniu co najwyżej umiarkowanym i na swój sposób humorystycznym (m.in. dość naiwna krytyka konsumeryzmu).
Na szczególną uwagę zasługują tętniące żywiołowymi barwami (w czym walna zasługa kolorysty Paula Mountsa) ilustracje Amandy Conner doskonale odpowiadające wymogom opowieści traktującej o targanej hormonami nastolatce. Miękka, a zarazem szczegółowa kreska do spółki z przekonującą modyfikacją kadrów (przede wszystkim w epizodzie „Żadna iluzja”) sytuuje wspomnianą plastyczkę w kategorii więcej niż zdolnej adeptki komiksowego fachu. Rzetelny warsztat wypracowany w trakcie edukacji autorki w słynnej szkole Joe Kuberta oraz pracy nad seriami takimi jak „Power Girl vol.2” czy częściowo znanej również polskiemu czytelnikowi „Gatecrasher” (w latach 2003-2004 opublikowano u nas dwa tomy) zapewniła jej na tyle wystarczającą biegłość, by skutecznie wyeliminować ryzyko zaistnienia błędów rysunkowych. Conner doskonale radzi sobie z ujmowaniem stanów emocjonalnych rozrysowywanych przez nią postaci. Jej styl to ciekawy przykład balansowania pomiędzy konwencją animacyjną a realizmem.
Podobnie jak miało to miejsce przy okazji pierwszego tomu „Ligi Niezwykłych Dżentelmenów: Stulecie” (choć nie w aż takim natężeniu), także w przypadku „Jedwabnej Zjawy” istotną rolę w ogólnym klimatyzowaniu fabuły odgrywa muzyka. Tym razem sięgnięto po utwory m.in. The Rolling Stones i Bessie Smith podkreślające unikalną atmosferę epoki „dzieci-kwiatów”.
Za sprawą m.in. kolekcji „Nowe DC Comics” wydawnictwo Egmont zdążyło przyzwyczaić odbiorców swych produktów do licznych materiałów dodatkowych. Tak jest też i tym razem. Stąd album, oprócz alternatywnych okładek wydania zeszytowego (m.in. znakomitych kompozycji autorstwa Michaela Cho oraz Josha Middletona) zawiera ponadto m.in. galerie osobowości skupionych w Gwardzistach oraz zwięzłe biogramy zarówno Amandy Conner jak i Darwyna Cooke’a.
Uczciwie i bez zbędnej „laurkizacji” przyznać trzeba, że „Strażnicy – Początek” zanotowali korzystnie nastrajający start. Pomimo nie zawsze przychylnych recenzji publikowanych na amerykańskich portalach (zwłaszcza w kontekście mini-serii poświęconej Komediantowi) kredyt zaufania wystawiony temuż przedsięwzięciu wydaje się w dużej mierze uzasadniony. A przynajmniej tak można mniemać po zaprezentowanych w niniejszym tomie opowieściach. Być może nie uświadczymy tu nadmiaru zmyślenie wkomponowywanej symboliki, metafor i nawiązań wobec przejawów tzw. sztuki wysokiej (chociaż Conner momentami usiłuje podejmować tego typu zabiegi). Jednakże zarówno „Gwardziści” jak i „Jedwabna Zjawa” to przede wszystkim rodzaj komiksowego „apokryfu” uzupełniającego biografie kluczowych postaci „Strażników”. Siląc się na umiarkowany optymizm już teraz można stwierdzić, że przysłowiowe darcie szat dogmatycznych obrońców Moore’a, obawiających się zbrukania kanonicznego dzieła, okazało się przedwczesne, by nie rzec, że całkowicie zbędne.
[1] Toeplitz K.T., Sztuka Komiksu, Warszawa 1985, s. 68
Tytuł: „Strażnicy – Początek" tom 1: „Gwardziści. Jedwabna Zjawa”
- Scenariusz: Darwyn Cooke (“Gwardziści”, “Jedwabna Zjawa”), Amanda Conner (“Jedwabna Zjawa”)
- Szkic i tusz: Darwyn Cooke („Gwardziści”) i Amanda Conner („Jedwabna Zjawa”)
- Kolor: Phil Noto („Gwardziści”) i Paul Mounts („Jedwabna Zjawa”)
- Przekład z języka angielskiego oraz przypisy: Jacek Drewnowski
- Redakcja merytoryczna: Tomasz Sidorkiewicz
- Wydawca: Egmont Polska
- Data premiery: 9 września 2013 r.
- Oprawa: twarda
- Format: 17 x 26 cm
- Papier: kredowy
- Druk: kolor
- Liczba stron: 288
- Cena: 89,99 zł
Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie na kartach mini-serii „Minutmen” nr 1-6 (sierpień 2012 – marzec 2013 r.) i „Silk Spectre” nr 1-4 (sierpień – grudzień 2012 r.)
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.
comments powered by Disqus