„Superman. Czerwony syn” - recenzja

Autor: Dawid Śmigielski Redaktor: Motyl

Dodane: 14-02-2020 17:30 ()


Punkt wyjścia „Czerwonego Syna” jest fascynujący w swojej prostocie. Wyobraźmy sobie, że rakieta-kołyska Supermana rozbija się w Związku Radzieckim zamiast w USA. Jakie konsekwencje mogłoby mieć takie wydarzenie, gdybyśmy żyli w epoce wszechpotężnych herosów? Mark Millar postanowił zrealizować swój pomysł z dzieciństwa i przedstawić światu Towarzysza Supermana. I jak to u Millara często bywa, pomysł wyjściowy jest znakomity, lecz realizacja pozostawia wiele do życzenia.

Jednym z problemów komiksu szkockiego scenarzysty jest to, iż zanadto czerpie on z bogatego uniwersum DC, zabierając z niego wszystko, co mu się żywnie podoba, aby uatrakcyjnić swoją opowieść, tak jakby nie wierzył do końca w siłę swojego pomysłu. Zatem obowiązkowo musiał pojawić się tu Batman, bo w końcu, gdzie Człowiek ze Stali i polityka, tam i Mroczny Rycerz. Długouchy został sportretowany jako terrorysta owładnięty żądzą zemsty za śmierć swoich rodziców dysydentów zabitych przez szefa KGB – Piotra Roslowa (nieślubnego syna Józefa Stalina). Za wszelką cenę dąży on do obalenia władzy prezydenta Supermana budującego nową, wspanialszą rzeczywistość dla obywateli ZSRR i wszystkich krajów podążających dobrowolnie drogą komunizmu (zaledwie USA i Chile sprzeciwiają się nowemu porządkowi). Jest jedynym człowiekiem żyjącym w mateczce Rosji, z którym Superman nie może sobie poradzić. Jednakże ich pojedynek jest zaledwie rozbudowanym efekciarskim epizodem, niewiele wnoszącym do samej opowieści poza zawiązaniem grubymi nićmi szytego spisku przeciw przybyłemu na Ziemię kosmicie.

Oczywiście, jeżeli czytamy przygody Supermana, to należy mu się przeciwnik godny jego umiejętności, nikogo więc nie zdziwi fakt, że Millar wprowadza do fabuły Lexa Luthora, wybitnego naukowca o inteligencji na poziomie 9., przesiąkniętego maniakalnym pragnieniem pokonania Supermana. Knującego w swoich laboratoriach, mogącego liczyć na pomoc CIA (jednym z agentów jest Jimmy Olsen) i prezydenta Kennedy’ego. Poza Batmanem i Luthorem Millar w większym lub mniejszym stopniu umieścił w scenariuszu kochającą się w Supermanie Wonder Woman, dzielnego pilota Hala Jordana oraz cały zastęp wrogów i przyjaciół Człowieka ze Stali. Na pewno „Czerwony Syn” nie zawodzi jako „typowy” przedstawiciel komiksu spod znaku peleryny i promieni z oczu. Millar umiejętnie operuje całym superbohaterskim sztafażem wypracowanym na

przestrzeni dekad przez medium komiksowe. Znajdziemy tu pojedynki między potężnymi przeciwnikami, niewiarygodne wyczyny, nieprzewidywalne sojusze, spodziewane zdrady, spiski i asy w rękawie. Widowiskowe ratowanie cywili i próby uczynienia świata lepszym miejscem. Patos, poświęcenie, pojednanie, wzajemne zrozumienie i szacunek odwiecznych wrogów. Napuszone dialogi i grafomańskie monologi. Problem w tym, że Millar raczej popisuje się swoją superbohaterską erudycją, niż ma oryginalne pomysły na wykorzystanie tych wszystkich postaci. Jeżeli kogoś irytował Jesse Eisenberg w roli Lexa Luthora („Batman v Superman”), to z pewności i ta wersja Luthora nie przypadnie mu do gustu (a przynajmniej przez większą część komiksu). Millar korzysta z najprostszych rozwiązań. Nie buduje postaci od nowa, poddaje je tylko lekkiemu liftingowi jak kostiumy, które noszą.

Charakterologicznie to niemal ci sami bohaterowie, a sytuacja na świecie wynikająca z lądowania kosmity w ukraińskim kołchozie wcale ich nie zmienia. Batman walczy o słuszną sprawę. Wonder Woman jest zupełnie nijaka w swoich feministyczno-pacyfistycznych poglądach. Hal to tylko nic nieznaczący pionek. Lex, jak zwykle odgrywa rolę megalomana, ogarniętego rządzą władzy, choć z czasem wydaje się, że dojrzewa do roli wybawiciela świata. Jednak cała ta gra z pokonaniem Czerwonego Syna jest dla niego tylko kolejną partią szachów, którą musi zwyciężyć. Mimo sukcesów, które uda mu się osiągnąć, to ta walka jest celem samym w sobie. Superman zaś nadal jest harcerzykiem, któremu wydaje się, że może zrobić więcej i lepiej, jednak z wiekiem i kolejnymi działaniami przeistacza się w obłudnego władcę zasłaniającego się wychowaniem i wpajaniem mu ideologicznych nauk ojców komunizmu, aż w końcu przejrzy na oczy.

Doskonale w tym klimacie odnajdują się Dave Johnson i Kilian Plunkett. Obaj rysują dość toporne plansze, ciosane grubą kanciastą kreską, nadając całości ciężkiego, można by rzec partyjnego klimatu. Jednak pod tą gęstą skorupą kryje się lekkość narracyjna z rzadka tylko przerywana jakimś niepotrzebnym, zbyt efektownym kadrem, wybijającym opowieść z rytmu. Panowie umieją przedstawić architektoniczny monumentalizm, bijatykę na wielką skalę, ale i skupić naszą uwagę na detalach i uczuciach bohaterów, którzy już dawno zapomnieli, o co walczą i po co walczą. Na twarzach większości z nich maluje się jedynie zmęczenie, wypalenie i szaleństwo. W takich czasach przyszło im żyć i takie czasy skrupulatnie odrysowują Johnson i Plunkett.

Największym problemem  „Czerwonego Syna” jest realistyczne nakreślenie tła. Niestety przedstawiona rzeczywistość pozbawiona wszystkich pierwiastków z przedrostkiem super jest niewiarygodna. Wkraczamy do Związku Radzieckiego z widokówki. Państwem rządzi dobry wujaszek Józef Stalin, który dla Supermana jest niczym kochany ojciec, czuły i opiekuńczy i z pewnością, zachowanie to, nie wynika z jakiejś przemyślanej intrygi Stalina. Ot czasem wspomni się o jakiś ofiarach, pokaże morderstwo dysydentów i głód ludu czekającego w kolejce po żywność. Oto państwo terroru. Niczym nieróżniące się od USA.

Dlaczego więc wyjściowy pomysł miałby nas przerażać? Nie wiem, czy fakt potraktowania po macoszemu minionej epoki - okresu stalinizmu - wynika z infantylności Millara czy niechlujstwa w przygotowaniu się do tematu? Podejrzewam jednak, że autor „Kick-Assa” był pod tak wielkim wrażeniem swojego pomysłu, że nie przejmował się takimi drobnostkami jak szczegółowe budowanie rzeczywistości, stąd też na pierwszy plan wysunęły się klasyczne superbohaterskie pojedynki a refleksja nad zaistniałą sytuacją wylądowania istoty o nieograniczonym potencjale bojowym w zbrodniczym państwie dyktatorskim zagrażającym całemu światu i gnębiącym własnych obywateli, została zakopana pod syberyjskim śniegiem. Dlatego nie dostajemy przekonującej odpowiedzi na pytanie, co by było, gdyby to Rosjanie pierwsi stworzyli bombę atomową.

Millar po prostu wykorzystał ZSRR do opowiedzenia ponownie historii, którą dobrze już znamy. Choć przecież miał narzędzia do stworzenia dzieła niejednoznacznego i głębokiego, postawił jednak na zgrane klisze i często prześwitujący z nich banał. Nie udźwignął ciężaru gatunkowego swojego pomysłu albo z powodu braku umiejętności, albo po prostu nie miał zamiaru tego robić. Wielka szkoda. To dobry komiks rozrywkowy, ale nic ponadto.

 

Tytuł: „Superman. Czerwony syn”

  • Tytuł oryginału: „Superman: Red Son”
  • Scenariusz: Mark Millar
  • Szkic: Dave Johnson, Killian Plunkett
  • Tusz: Andrew Robinson, Walden Wong
  • Kolory: Paul Mounts
  • Tłumaczenie: Jakub Syty
  • Redakcja merytoryczna: Tomasz Sidorkiewicz
  • Wydawca: Egmont Polska
  • Data wydania: 22.01.2020 r.
  • Wydanie: II
  • Oprawa: twarda z obwolutą
  • Format: 18 x 27,5 cm
  • Papier: kredowy
  • Druk: kolor
  • Liczba stron: 168
  • Cena: 84,99 zł

Pierwotnie opublikowano w postaci mini-serii „Superman: Red Son” nr 1-3 (kwiecień-czerwiec 2003 r.)

 Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji. 

Galeria


comments powered by Disqus