„Czarownik z Northampton” - część 1 z 3

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 07-11-2013 09:00 ()


 

Alan Moore we własnej osobie

Komiks – najbardziej niedoceniane medium XX w. - prawdopodobnie wciąż tkwiłby w niszy rozrywki skierowanej wyłącznie do neurotycznie usposobionej dzieciarni. Prawdopodobnie, bo za sprawą grupy genialnych twórców dostrzegających w tym gatunku ogrom artystycznych możliwości stało się inaczej. W ich gronie szczególne miejsce okupuje Brytyjczyk Alan Moore, osobnik który podarował światu dzieła tego kalibru co „Strażnicy” i „V jak Vendetta”.   

Domorosły muzyk, czarownik, onieśmielający swą erudycją znawca literatury, a nade wszystko pisarz. Sęk w tym, że na bibliotecznych i księgarnianych półkach próżno doszukiwać się książek sygnowanych jego nazwiskiem (mimo, że – jak do tej pory – jedną  popełnił). Miast tego dorobek tegoż twórcy obfituje w tytuły, za sprawą których marginalizowana i nierzadko obśmiewana odmiana plastyki narratywnej doczekała się należnej jej nobilitacji. Znaczną przesadą byłoby „obarczać” Moore’a pełnią odpowiedzialności za rewolucję w postrzeganiu komiksu jaka dokonała się w drugiej połowie lat osiemdziesiątych minionego wieku. Zwłaszcza, że tak w Europie, jak i po drugiej stronie Atlantyku już wcześniej dało się dostrzec zjawiska znacznie wyrastające ponad standard typowych produkcyjniaków oferowanych m.in. przez wydawnictwa Marvel, Charlton czy DC.  

 

 

Nowatorzy w cuglach systemu

 

 

Wśród wyróżniających się realizatorów komiksów już wówczas nie brakowało sław, którym standardowe rozwiązania graficzne i fabularne wychodziły przysłowiowymi bokami. Stąd cześć z nich, usiłując odnaleźć się w zdominowanej przez korporacje rzeczywistości, próbowała wprowadzać autorskie innowacje w ramach zastanych schematów. Siła osobowości i talentu Jacka Kirby’ego zaowocowała nowatorskimi rozwiązaniami inspirującymi kilka pokoleń komiksowych artystów. To właśnie jemu dane było walnie przyczynić się do zaistnienia ikon amerykańskich opowieści obrazkowych pokroju Fantastycznej Czwórki, Kapitana Ameryki, Thora i Avengers. Tytuły z udziałem tych postaci po dzień dzisiejszy przynoszą krociowe zyski wielokrotnie pomnożone za sprawą wysokobudżetowych ekranizacji. I chociaż Kirby do końca życia borykał się z finansowymi problemami przejawiając w pełni uzasadniony żal wobec wydawców dzierżących pełnię praw do jego prac, to jednak dla tysięcy fanów był i pozostał niekwestionowanym „Królem” komiksu. 

Również cieszący się wyjątkową estymą Will Eisner, po licznych doświadczeniach z niezbyt uczciwymi wydawcami, wybrał drogę niezależności. Nie było to łatwe, zwłaszcza że zasady dystrybucji na amerykańskim rynku de facto uniemożliwiały zaistnienie prac twórców nie związanych z żadną korporacją. Jednakże dzięki branżowym znajomościom wspomniany weteran komiksowego rzemiosła (w latach czterdziestych zapoczątkował m.in. legendarny cykl „The Spirit”) wraz z rokiem 1978 zdołał przeforsować publikację „Umowy z Bogiem”, dzieła nowatorskiego, a przy tym wymykającego się ówczesnej klasyfikacji. Do sukcesu tegoż przedsięwzięcia przyczynił się nie tylko pozytywny odzew ze strony wysokonakładowej prasy, ale też ukuty specjalnie na tę okazję termin „graphic novel” (powieść graficzna), marketingowy eufemizm zdejmujący z „Umowy…” odium przynależności gatunkowej do standardowo pogardzanego wówczas komiksowego medium. Tym samym nobliwi i stateczni obywatele nie musieli palić się ze wstydu sięgając po komiks. Bo przecież nabywając ów tytuł decydowali się na lekturę „powieści graficznej”… 

Niewiele wcześniej w odległym Northampton zbliżający się do dwudziestki Alan Moore z równym zapałem zaczytywał się w klasyce literatury i traktatach okultystycznych (m.in. szczerze przezeń cenionego Aleistera Crowleya), co wszelkiej maści komiksach. Wśród nich nie zabrakło przedruków amerykańskich hitów, ale też i rodzimych produkcji publikowanych m.in. w magazynie „Eagle”. Co prawda przygodę z komiksem rozpoczął  on co najmniej dekadę wcześniej kiedy to własnoręcznie rozrysowywane komiksy wypożyczał (odpłatnie!) podwórkowym kolegom. Zanim jednak przekuł młodzieńczą pasje na przełomową dla historii gatunku karierę czekało go relegowanie z szkoły średniej (za sprawą pokątnego handlu narkotykami), tyranie w lokalnych warsztatach i jatkach oraz „staż” w hobbystycznie publikowanych zinach i regionalnej prasie, gdzie trudnił się tworzeniem komiksowych pasków. Jak wspominał w jednym z wywiadów udzielonych Billowi Bakerowi[1] to właśnie wówczas ukształtował swój scenopisarski warsztat.

 

 

W stronę „Roku 2000”

 

 

Właściwym początkiem pełnowymiarowej aktywności na komiksowej niwie był jego udział w tworzeniu magazynu „2000 AD”, kamienia milowego w rozwoju brytyjskiego (a po części także światowego) komiksu SF i fantasy. Bo to właśnie na kartach publikowanego od lutego 1977 r. magazynu debiutowały popkulturowe ikony tego sortu co Sędzia Dredd i celtycki zabijaka Sláine, a także cały tabun utalentowanych scenarzystów i plastyków. Alan Grant, Brian Bolland, John Wagner oraz niezmiennie popularny (także w Polsce) Neil Gaiman – to tylko ważniejsze nazwiska w panteonie gwiazd „Roku 2000”. Nowatorska estetyka graficzna do spółki z ukierunkowaniem na dojrzalszego czytelnika (epatowanie przemocy, podejmowanie niełatwych tematów – np. problemu eugeniki) idealnie wpisywały się w przeżywający swoje najlepsze lata nurt punk rocka. Stąd też skłaniający się ku lewackim poglądom Moore zdawał się pasować do redakcyjnego grona jak ulał. Przy czym najwyraźniej nie narzekał na brak weny, bo tworząc na potrzeby „2000 AD” równocześnie udzielał się przy produkcji zbliżonego jakościowo magazynu „Warrior”. To właśnie na łamach drugiego z wymienionych pism Moore zaprezentował pierwsze epizody jednego ze swych najbardziej uznanych dzieł  – „V jak Vendetta”

 

 

W starciu z gigantem

 

 

Talent Moore’a w kreowaniu zjawiskowych fabuł nie umknął czujnej uwadze przedstawicieli Marvel Comics, jednego z czołowych amerykańskich koncernów komiksowego przemysłu. Do branżowego „mariażu” jednak nie doszło z powodu sporu o postać Marvelmana, którego perypetie przyszło tworzyć w początkach lat osiemdziesiątych właśnie Moore’owi. W konfrontacji z rynkowym potentatem wydawca „Warriora” (bo właśnie na łamach tego pisma publikowano Mavelmana) najzwyczajniej nie miał szans i tym samym realizacja zjawiskowo rozwijającej się serii została wstrzymana.

Nie sposób jednak przecenić znaczenia tegoż epizodu w kształtowaniu unikalnej stylistyki „Czarownika z Northampton”. Bowiem właśnie wówczas po raz pierwszy podjął się on niełatwego zadania redefinicji mitu superbohatera oscylując powierzoną mu opowieść ku znacznie bardziej mrocznym klimatom. Stąd też Marvelman dalece odbiegał od preferowanego wówczas (tj. w roku 1982) standardu wymuskanego, wyzbytego wad herosa. Opowieść snuta przez Moore’a sprowadzała ów zgrany schemat do przysłowiowego parteru. Sam zaś tytułowy bohater, na fali euforii wygenerowanej posiadaniem nadnaturalnych zdolności, stopniowo przeistaczał się w kierującego się osobliwą logiką krwawego despotę. Jak na ówczesne czasy było to ujęcie wyjątkowo nieszablonowe i pomimo wymuszonego zakończenia serii z miejsca wzmogło zainteresowanie osobą Moore’a ze strony amerykańskich wydawców.

 

 

Stwór z Bagien

 

 

Na temat nad wyraz oryginalnego usposobienia Moore’a krąży mnóstwo mniej lub bardziej wydumanych legend. Wśród nich najbardziej prawdopodobna dotyczy jego pamiętliwości wobec niehonorowych, korporacyjnych zagrywek. Stąd też Marvelowi nie dane było na dobre rozkrzesać fenomen Alana Moore’a. Uczynił to za nich ich główny konkurent o „rząd dusz” wielbicieli superbohaterskich produkcji – „władze zwierzchnie” DC Comics. Chociaż gwoli ścisłości trzeba przyznać, że wystosowana z ich strony propozycja do szczególnie intratnych nie należała. Bowiem kontrakt na realizacje „The Saga of the Swamp Thing” w żadnym wypadku nie był nobilitacją. Zwłaszcza, że seria sprzedawała się słabo i mało kto wróżył jej długi żywot. O dziwo Moore z zapałem zabrał się za „porządkowanie” świata przedstawionego dogłębnie zmieniając zarówno genezę tytułowego „Stwora z Bagien”, jak i ogólny nastrój serii.

Przy tej okazji warto na moment zatrzymać się przy tytułowej postaci tegoż cyklu. Początki Swamp Thinga sięgają wczesnych lat siedemdziesiątych, chociaż w swoim klimacie nawiązuje do klasycznych opowieści grozy oraz magazynów komiksowych publikowanych dwie dekady wcześniej (m.in. przez legendarne dla wielu wydawnictwo EC Comics). Pierwotnie mało kto spodziewał się, że zrealizowana na potrzeby magazynu „House of Mystery” ledwie ośmiostronicowa nowelka przerodzi się w pełnowymiarową serię. A jednak w listopadzie 1972 r. do dystrybucji trafił premierowy epizod cyklu poświęconego postaci jakże odmiennej od standardowych, odzianych w trykoty superherosów. Bowiem tytułowym bohaterem tej serii uczyniono brutalnie zamordowanego biologa Aleca Hollanda poddanego działaniu substancji regenerującej opartej na DNA roślin. Tym sposobem narodził się Swamp Thing – hybryda człowieka i rośliny – kierujący się żądzą zemsty wobec swych zabójców.

Rychło okazało się, że „Stwór z Bagien” zmuszony jest stawić czoła nie tylko pospolitym oprychom, ale też tajnej organizacji zwanej Conclave, wilkołakom, istocie wzorowanej na Frankensteinie, pradawnemu bóstwu rodem z mitologii H.P. Lovecrafta, a nawet kosmitom. Przy czym wśród adwersarzy Swamp Thinga trudno byłoby doszukać się osobowości równie upiornej co bałkański nigromanta Anthon Arcane. Nade wszystko jednak tytułowy bohater zmuszony był zmagać się z postrzeganiem jego osoby w kategorii zagrażającego ludzkości monstrum. Jak na ówczesny moment dziejowy ta swoista inwersja stanowiła zabieg wręcz rewolucyjny za co brawa należą się jej pomysłodawcy i głównemu scenarzyście, Lenowi Weinowi. Staranna oprawa graficzna w wykonaniu tak znakomitych plastyków jak Berni Wrightson, Nestor P. Redondo i Ernie Chan przysporzyła serii rzeszę zagorzałych wielbicieli, choć niestety nie na tyle liczną, by zapewnić trwałość rynkowego bytu. Po 24 odcinkach cykl dobiegł finału i zdawało się, że żadna siła nie zdoła wydobyć jej z komiksowego Limbo…

O dziwo w początkach lat osiemdziesiątych prawa do ekranizacji perypetii „Stwora z Bagien” pozyskała jedna z niszowych wytwórni zlecając reżyserie tegoż obrazu znanemu skądinąd Wesowi Cravenowi („Wzgórza mają oczy”; „Koszmar z ulicy Wiązów”). Film trudno byłoby uznać za arcydzieło horroru; cieszył się jednak na tyle znacznym zainteresowaniem, że decydenci DC Comics zdecydowali się na reaktywowanie komiksowej serii, tym razem o nieco bardziej rozbudowanym tytule – „The Saga of the Swamp Thing”. Pomimo zaangażowania zdolnych ilustratorów – m.in. Thomasa Yeatsa i Toma Mandrake’a - cykl nie zyskał czytelniczego poklasku i w miarę oddalania się od premiery filmu jego sprzedaż regularnie malała.

CDN...

 

[1] Opublikowanych także u nas jako Alan Moore. Wywiady (Wrocław 2010).

 

 


comments powered by Disqus