„Czarownik z Northampton” – część 3 z 3

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 18-11-2013 06:01 ()


 

Nowy początek?

 

W roku 1988 Moore znalazł się w podobnej sytuacji jak swego czasu Jack Kirby. Bezceremonialne wykorzystany przez korporację (a przynajmniej tak zwykł interpretować swój przypadek on sam) postanowił działać na własny rachunek omijając z daleka tryby pazernego systemu. Było to tym bardziej możliwe, że w początkach lat dziewięćdziesiątych grupa młodych twórców zatrudnianych dotąd głównie przez Marvel Comics (m.in. Rob Liefeld, Todd McFarlane, Jim Valentino, Erik Larsen, Jim Lee) z podobnych względów co Moore (tworzone przez nich tytuły sprzedawały się w kilkumilionowych nakładach, co nie przekładało się na wysokość oferowanych im honorariów) zdecydowała się zorganizować własne studio graficzne działające pod wspólnym szyldem Image Comics. Śmiała decyzja z miejsca zaowocowała znacznymi profitami, a nowe wydawnictwo przebojem wbiło się w ówczesny rynek. I chociaż można zgłaszać szereg zastrzeżeń wobec maniery z jaką realizowano znaczną część oferty Image (np. „Youngblood”, „Brigade”, „Cyber Force”), to jednak przynajmniej w dziedzinie jakości edytorskiej (znacznie lepszej jakości papier, cyfrowa separacja kolorów) Image wniosło niemało świeżości do amerykańskiego przemysłu komiksowego. Z kolei dotychczasowym potentatom – DC i Marvelowi – pozostało ratować swoją pozycję modyfikując ofertę nierzadko według schematów zastosowanych w produkcjach Image. 

 

Korporacyjne kleszcze

 

Tymczasem Moore z satysfakcją odnalazł się w studiu Awesome Roba Liefelda tworząc na jego potrzeby może nie szczególnie wyszukane, ale też dalekie od banału scenariusze do serii takich jak „Supreme”. Niebawem jednak przesycenie rynku boleśnie dało się we znaki całej branży komiksowej. Wyjątkowo problematyczne okazały się również niesnaski pomiędzy twórcami zrzeszonymi w Image. Kłopoty miał także Liefeld, którego studio straciło płynność finansową i tym samym zmuszone było ogłosić upadłość. Nieoczekiwaną ofertę wsparcia wystosował zarząd DC proponując spłatę zobowiązań Awesome oraz dalszą działalność studia jako imprintu pod warunkiem zgody na kontynuacje współpracy ze strony Moore’a. Jak nie trudno się domyślić pamiętliwy autor kategorycznie odmówił. W kilka lat później sytuacja powtórzyła się w kontekście WildStorm, w ramach którego Brytyjczyk tworzył własną linie tytułów znaną jako ABC (America’s Best Comics). Tym samym DC przejęło pełnię praw do powstałych na tym etapie jego aktywności komiksów. Wściekły Moore ponownie musiał szukać dla siebie nowego miejsca. Tym bardziej, że z jego strony o kompromisie najzwyczajniej nie mogło być mowy.

 

Liga rządzi!

 

Zanim to jednak nastąpiło rzeczony miał okazję do kilku lat intensywnej, wyjątkowo owocnej pracy. Korzystając z twórczej swobody zagwarantowanej mu przez Jima Lee (szefa WildStorm) po raz kolejny dał on upust nieokiełznanej wyobraźni podbudowanej wnikliwą znajomością literatury anglosaskiej. To właśnie wówczas (tj. w roku 1999) wspólnie z Kevinem O’Neilem „sformował” Ligę Niezwykłych Dżentelmenów, grupę złożoną z tuzów tego sortu co Henry Jekyll (znany niekiedy jako Mr Hyde), Hawley Griffin (czy jak kto woli „Niewidzialny Człowiek”), Kapitan Nemo, Allan Quatermain oraz znana z kart „Drakuli” Mina Harker. Sam Moore – zwykle oszczędny w formułowaniu pochwał pod adresem efektów swojej pracy – oceniał ów pomysł w kategorii genialnego.

I rzeczywiście, bo ze zgrabnie skomasowanego dorobku m.in. Roberta Louisa Stevensona, Saxa Rohmera, Herberta George’a Wellsa i Brama Stokera wyłoniła się fascynująca, tętniąca od fabularnych tropów, intertekstualna mozaika w której doszukiwanie się mnogości odniesień do klasyki literatury stanowi przyjemność samą w sobie. Motywy rodem z odmiany fantastyki zwanej steampunkiem, wprawne dialogi, unikalna oprawa graficzna oraz pomysłowo obmyślane dodatki zapewniły „Lidze…” poczesne miejsce w annałach komiksowego medium, a przy okazji zainteresowanie ze strony branży filmowej. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że przeważająca cześć twórców komiksowych przyjęłaby podobną okoliczność nie bez znamion entuzjazmu. O dziwo jednak także pod tym względem Moore okazał się wyjątkowym oryginałem. Bowiem perspektywę przeniesienia jego dzieł na wielki ekran powitał z – delikatnie rzecz ujmując – zażenowaniem.

Sceptycyzm Brytyjczyka dał o sobie znać już na etapie planów adaptacji „Prosto z piekła” („From Hell”), monumentalnej interpretacji przekazów dotyczących Kuby Rozpruwacza. Krnąbrny scenarzysta zdystansował się od tej inicjatywy sięgając po argument nieprzekładalności komiksowej fabuły na „mowę” ekranu. Film jednak powstał, mimo że Moore zabronił łączenia jego nazwiska z wspomnianym dziełem.

 

„Enfant terrible” czy pozer?

 

Analogiczna sytuacja miała miejsce w przypadku filmowych wersji „Ligi Niezwykłych Dżentelmenów” (produkcji powszechnie postrzeganej jako bardzo umiarkowanie udanej), „V jak Vendetta” i „Strażników”. W przypadku dwóch ostatnich tytułów – zwykle wymienianych jako najwybitniejsze dzieła Moore’a – batalie o jego oficjalne „imprimatur” podjęli się m.in. bracia Wachowscy (producenci „V”) i niegdysiejsza redaktor „The Saga of the Swamp Thing”, a zarazem „głównodowodząca” Vertigo, Karen Berger. Dodajmy, że bez spodziewanego skutku. Nie pomogły obietnice sutych gratyfikacji finansowych, ani też zapewnienia o poszanowaniu komiksowego pierwowzoru. Moore pozostał tym bardziej nieugięty, że ponownie czuł się poszkodowany przez DC Comics. Wielokrotnie dawał temu wyraz i nic nie wskazuje, by w najbliższej przyszłości ta sytuacja miała ulec zmianie.

W roku 2013 Alan Moore ukończy sześćdziesiąty rok życia. Spoglądając na swoje dokonania w żadnym wypadku nie ma powodów do wstydu. Nawet jeśli czas niezbyt łaskawie obszedł się z częścią jego dzieł (np. ze „Strażnikami” interpretowanymi niekiedy w kategorii aż nazbyt silnie tkwiącej w realiach lat osiemdziesiątych, ujętej w kadry „publicystyki”), to jednak znaczenie jego wkładu w rozwój gatunku nie podlega dyskusji. Co prawda zdarza mu się niekiedy deprecjonować wartość swojej pracy m.in. żałując zaimplantowania przezeń w komiksach aż nazbyt mrocznych klimatów (dla których swoistą odtrutką miały być serie takie jak „Tom Strong”, „Terra Obscura” i „Top 10”). Najwyraźniej nie jest też zadowolony z współczesnej kondycji anglosaskiego komiksu w jego przekonaniu bazującego na schematach wypracowanych w toku całkiem już zamierzchłych lat osiemdziesiątych i tym samym narracyjnie wtórnego.

Kategorycznie odżegnuje się także od bywania na komiksowych imprezach (postrzeganych przezeń jako targowiska gadżetów), a decyzję zarządu DC Comics o realizacji cyklu mini-serii „Strażnicy - Początek” odebrał nie bez znamion wściekłości. Warto również nadmienić, że bez ogródek wyraża się o marketingowych zagrywkach takich jak chociażby używanie terminów zastępczych. Stąd też stanowczo podkreśla, że zwykł tworzyć komiksy, nie zaś „powieści graficzne”. Trudno jednoznacznie ocenić, czy jego nie wolne od zacietrzewienia zarzuty formułowane wobec decydentów DC Comics nie noszą znamion pozerstwa. Bo co by nie mówić, to dzięki współpracy z wspomnianym wydawcą Moore zawdzięcza sławę i całkiem pokaźny majątek. Niewykluczone jednak, że aura bojownika opierającego się złowrogiemu systemowi bardzo mu odpowiada podsycając tym samym zainteresowanie jego twórczością.

Wszystko wskazuje, że niepokorny scenarzysta nie traci twórczej weny. Jak wieść niesie aktualnie szlifuje  drugą w swojej karierze powieść (roboczy tytuł „Jeruzalem”) oraz kontynuacje „Ligi Niezwykłych Dżentelmenów”. Bowiem po sfinalizowaniu trylogii „Stulecie” (perypetii tej formacji w kontekście zabiegów na rzecz powstrzymania narodzin Antychrysta) planuje on osobne albumy z udziałem m.in. córki Kapitana Nemo oraz długowiecznego hermo afrodyty Orlando. Zgryźliwie usposobiona część komiksowej braci stwierdzi zapewne, że tym samym Moore odcina kupony od dawnej sławy i chwały. Nawet jeśli, to przyznać trzeba, że za wspomnianymi poczynaniami wciąż kryje się wyraźnie dostrzegalna twórcza pasja oraz przemożna chęć poszukiwania nowatorstwa w ramach komiksowej formuły wypowiedzi.

 

Różdżki, kozły ofiarne i nagie asystentki

 

Równocześnie poświęca się on kolejnej ze swych życiowych pasji tj. rytualnemu okultyzmowi wzorowanemu na rytach utworzonego przez Aleistera Crowleya Zakonu Złocistego Brzasku. Mimo że Moore’owi nie raz zdarzyło się dowcipkować w tym kontekście, to jednak wiele wskazuje, że z pełną powagą traktuje on tę sferę swojej aktywności. Znalazło to zresztą przejaw także w jego scenariuszach (wspominany Crowley pełni rolę głównego adwersarza Ligi w „Stuleciu”) oraz przypisywanym mu przydomku „Czarownika z Northampton”. Na podstawie jego ostatnich prac można pokusić się o stwierdzenie, że prawdopodobnie nie jest on usatysfakcjonowany z ogólnego kierunku w którym zmierza sztuka współczesna (a w szerszej perspektywie cała kultura zachodnia). A stąd już tylko krok ku pozycji konserwatysty piętnowanej przezeń niegdyś w jego sztandarowych dziełach.

Niewykluczone, że pewnego, niezbyt odległego dnia, komiksowe medium mimo wszystko doczekałoby się nobilitacji przy równoczesnym zainteresowaniu ze strony mediów głównonurtowych. Zapewne zadbaliby o to m.in. Frank Miller („Batman: Powrót Mrocznego Rycerza”; „Daredevil: Born Again”), Mike Grell („Green Arrow: The Longbow Hunters”), Jim Starlin (“Batman: A Death in the Family”) i John Byrne (“The Man of Steel”). Tak się jednak sprawy potoczyły, że to właśnie “Czarownik z Northampton” wygenerował odpowiedni ku temu bodziec. Równocześnie przyczynił się  do zaistnienia zjawiska znanego jako „brytyjska inwazja”, tj. zaangażowania przez amerykańskie koncerny angielskich scenarzystów, za sprawą których przemysł komiksowy zyskał uznanie dorosłej publiki. Bez jego zapału, talentu oraz – nie bójmy się tego słowa – geniuszu, droga ku nobilitacji gatunku byłaby znacznie bardziej wyboista i mniej komfortowa.


comments powered by Disqus