"Liga Niezwykłych Dżentelmenów. Stulecie: 1910" - recenzja
Dodane: 03-07-2010 13:05 ()
Kiedy wczesną jesienią 2003 roku opublikowano u nas pierwszy tom tego niezwykłego komiksu, polski czytelnik dopiero rozpoczynał swą przygodę z twórczością Alana Moore’a (o ile rzecz jasna nie poznał jej wcześniej w oryginale). Mimo to ówczesny wysyp tytułów takich jak „Watchmen”, „V jak Vendetta” czy „Top Ten” został dostrzeżony nie tylko przez wielbicieli gatunku, ale też część głównonurtowych mediów. Jednym z efektów tegoż zainteresowania był m.in. obszerny tekst na łamach jednego z czołowych dzienników traktujący o „Lidze Niezwykłych Dżentelmenów”, a przy okazji fenomenie Alana Moore’a.
Obecnie, zarówno komiksy, jak i ich twórcy nie wzbudzają już takich emocji wśród osób spoza grona wielbicieli gatunku. Krótka euforia mediów ulotniła się niemal równie prędko jak zaistniała. Stąd powrót „Ligi” w czasopismach parających się promowaniem kultury popularnej został jedynie zasygnalizowany. Szkoda, bo na kartach niniejszego komiksu Moore odkrywa kolejny wymiar komiksowej narracji.
Wraz z odparciem inwazji Marsjan, przybyłych prosto z kart „Wojny Światów” Herberta George’a Wellsa, zdawało się, że przetrzebiona Liga ostatecznie zakończy swój byt. Niemniej stara zasada brytyjskiej polityki zagranicznej w myśl której „Anglia nie ma stałych sojuszników, a jedynie stałe interesy” odnosiła się widać nie tylko do państw czy nacji, ale również jednostek. Stąd w miejsce poprzednich przedstawicieli Ligi tajne służby Jego Królewskiej Mości Edwarda VII rekrutowały kolejnych osobników zdradzających nadzwyczajne umiejętności. Thomas Carnacki, detektyw o mediumicznych umiejętnościach zrodzony w wyobraźni Williama Hope’a Hodgsona, specyficzny i przesadnie wygadany hermafrodyta Orlando z powieści Wirginii Woolf, Andrew Norton (chyba najoryginalniejsza postać w tym gronie), najmniej charakterystyczny Raffles, a przy okazji weterani poprzedniego składu – Allan Quatermain i władcza, choć już nie tak opanowana, Mina Harker.
Znani po części z chłodno przyjętego „The Black Dossier” radzą sobie nie zgorzej niż ich, co tu kryć, znacznie bardziej ikoniczni poprzednicy. A problemów im nie brak, bo przy okazji oczekiwań na koronację Jerzego V oraz nerwowo wypatrywanego przelotu komety Halleya (jak wiadomo z Tkaniny z Bayeux – nieszczególnie lubianej w Albionie) muszą poradzić sobie z, bagatela, apokalipsą. Niby motyw po tysiąckroć eksploatowany (także przez scenarzystę tegoż komiksu), a jednak Moore po raz kolejny udowodnił, że da się zeń jeszcze niejedno wydobyć. Tym razem miast parafrazy makiawelicznego Doktora Fu Manchu czy „Napoleona Zbrodni” Profesora Moriarty’ego, sięgnął on po okultystycznego guru Olivera Haddo (postać zaczerpnięta z utworu W. Somerseta Maughama) wzorowanego na idolu domorosłych „magów”, Aleisterze Crowleyu. Moore nigdy nie krył swej fascynacji tym cieszącym się swego czasu zdumiewająca estymą szarlatanem. Nie wnikając głębiej w zasadność wspomnianej sympatii wypada uznać, że dobór tejże osobowości jako głównego nemezis trzeciego tomu „Ligi” był w pełni uzasadniony zarówno duchem epoki (okultyzm przeżywał właśnie swój kolejny renesans), jak i predyspozycjami rzeczonego magikanta do przeciwstawienia się podwładnym Miny Harker.
Choć wydźwięk poprzednich odsłon przypadków Ligi do optymistycznych nie należał, to jednak tym razem poczucie grozy w obliczu nadchodzącej apokalipsy jest nad wyraz uchwytne. Przyczynia się zresztą ku temu mroczniejsza niż poprzednio kolorystyka, tok akcji rozgrywający się głównie w nocy oraz znamiona degrengolady zarówno moralnej, jak i społecznej toczącej Brytyjskie Imperium. Swoją drogą za zdumiewający paradoks wypada uznać okoliczność, że kreujący się na arcymaga i neopoganina Moore zdaje się wpisywać w tęsknotę za dostojnym XIX wiekiem, belle epoque, przepoczwarzoną w koszmar wieku XX. Jak pamiętają czytelnicy wcześniejszych tomów ukazane w nich realia epoki wiktoriańskiej dalekie były od idealizacji z kart przesłodzonych nowelek ówczesnej doby. Niemniej obecny w nich posmak steampunku generował przekonanie o dynamice ówczesnych realiów, ukierunkowanej w stronę swoiście rozumianego – ale jednak postępu. Rok 1910 jawi się pod tym względem zgoła odmiennie. Stolica imperium to wylęgarnia najpodlejszego gatunku ludzi – okrutnych, zezwierzęconych, kierujących się najniższymi instynktami. Świat przedstawiony kapie wręcz od okrucieństwa przywołując skojarzenia z Londynem ukazanym w cyklu Regisa Loisela o „Piotrusiu Panie” czy powieściach epigonów Charlesa Dickensa. Brak tu miejsca na pozytywistyczną wizję linearnego postępu ludzkości i błogosławionego wpływu scjentyzmu, a osławione „brzemię białego człowieka” wyraźnie gdzieś się zapodziało. Scena, w której córka Kapitana Nemo przybywa do londyńskich doków jest wystarczająco wymowna. Można zaryzykować tezę, że to jeden z najbardziej odstręczających światów przedstawionych w komiksie anglosaskim ostatnich lat.
Mnóstwo czasami niełatwych do wyłapania literackich „smaczków” (wzmianka o znanym z „Zaginionego Świata” Arthura Conan Doyle’a profesorze Challengerze to jeden z łatwiejszych tropów) udatnie wzbogaca główny tok fabuły. Drażni natomiast ponowne sięgniecie Moore’a po Kubę Rozpruwacza. Po skądinąd genialnym „Prosto z piekła” rzeczony mógł darować sobie wkomponowywanie ów ograny motyw. Za to mile zaskakuje wykorzystanie przez Moore’a sztandarowego dzieła Bertolta Brechta i Kurta Weilla. „Opera za trzy grosze”, bo o niej właśnie mowa, idealnie wpisuje się w nasyconą poczuciem schyłkowości atmosferę ukazanego tu Londynu. Wszak obaj panowie zaprezentowali ów utwór w dobie pozornej stabilizacji Republiki Weimarskiej, państwa nawet w najwyższych kręgach niemieckich elit postrzeganego jako twór sezonowy, nie mający szans długofalowej egzystencji. Tak jest też w przypadku postwiktoriańskiej Anglii A.D. 1910, która lada moment pogrąży się w koszmarze Wielkiej Wojny, początku końca jej mocarstwowej pozycji. Scenarzysta zdaje się trafnie ujmować niepokojąco duszną atmosferę, a przy okazji udowadnia nam, że komiks można zrealizować w formie opery! Bo ów tytuł to de facto zaklęty w kadry ów gatunek sceniczny. Już w „V jak Vendetta” jeden z rozdziałów Moore nie tyle rozpisał co wręcz skomponował (co zresztą skwapliwie wykorzystała jedna z brytyjskich grup rockowych adaptując ów utwór do swego repertuaru). Tym razem posunął się o krok dalej podporządkowując fabułę nowej „Ligi” układowi wspomnianej opery!
Swoją drogą szczerze żałuję, że Alan Moore zapewne nigdy nie słyszał o Stefanie Ossowieckim czy Franku Kluskim, naszych lokalnych mediumicznych dumach. Miło by było, gdyby któryś z nich choć na moment zaistniał nie tyle w ramach Ligi (w końcu żaden z nich nie był Brytolem), co raczej jako zaakcentowana w tle postać epizodyczna. Byłoby to tym bardziej uzasadnione, że obaj panowie w swoim czasie zaliczali się do najsłynniejszych osobowości mediumicznych Europy.
Podobnie jak w poprzednich odsłonach przypadków Ligi także i tym razem oprawą graficzną zajął się Kevin O’Neill. I nic dziwnego, bo chyba nie sposób wyobrazić sobie tej fabuły w innej niż jego stylistyce. Balansująca na pograniczu groteski i konwencji realistycznej jego metoda graficzna wymyka się jednoznacznej interpretacji zachowując znamiona niepowtarzalności. Nawiązania do rysunków satyrycznych rodem z dziewiętnastowiecznych periodyków (vide „The Punch”) i tym razem okazało się przysłowiowym „strzałem w dziesiątkę”. Podobnie jak w pośrednich dwóch tomach również i tu właściwie całość stylistyki jest doskonała – począwszy od rozplanowania kadrów w ramach planszy, poprzez dobór kolorystyki, po wizerunek głównych postaci.
Wydany w ramach kolekcji „Mistrzowie Komiksu” album prezentuje się edytorsko bardzo dobrze, choć niepokoi niejednolitość użytego przy druku papieru. Bowiem „kreda” pojawia się dopiero od strony 17. Czyżby sprytny sposób na zaoszczędzenie przy kosztach produkcji? Szkoda tylko, że bez uprzedniego poinformowania czytelników… Zwłaszcza, że cena tegoż komiksu do umiarkowanych nie należy. I pomyśleć, że wspomniana kolekcja pierwotnie przewidziana była jako z definicji ekskluzywna… Z drugiej strony miło, że ów tom w ogóle u nas wydano, bo ostatnie poczynania Egmontu na tym polu są co najmniej zastanawiające.
Tytuł: „Liga Niezwykłych Dżentelmenów. Stulecie: 1910”
- Scenariusz: Alan Moore
- Ilustracje: Kevin O’Neill
- Tłumaczenie: Paulina Braiter
- Wydawca: Egmont Polska
- Data publikacji: 17.05.2010 r.
- Oprawa: twarda
- Format: 17 x 26
- Papier: kredowy
- Druk: kolor
- Liczba stron: 82
- Cena: 45 zł
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...