„Promethea” księga pierwsza - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 26-06-2019 21:47 ()


Dorobek Alana Moore’a jest na polskim gruncie nie tylko całkiem dobrze rozpoznany, ale też niemal powszechnie ceniony. Nic w tym zresztą dziwnego, bo „Czarownik z Northampton” reorientował konwencję superbohaterską na tyle spójnie i kompleksowo, że do tej pory nikt nie zdołał zaproponować bardziej przełomowych rozwiązań. Ze względu na znaczną ilość realizacji rzeczonego część z nich nadal nie doczekała się swoich polskich edycji. Fortunnie w ostatnim czasie owo niedopatrzenie zostało naprawione w kontekście „Promethei”.

Entuzjazm piszącego te słowa jest nieprzypadkowy, jako że w przypadku tej pozycji mamy do czynienia z dziełem nie tylko starannie zaplanowanym i pieczołowicie wykonanym, ale też zjawiskiem literackim i plastycznym samym w sobie. Wszak o ile na przykładzie „Ligi Niezwykłych Dżentelmenów” (skądinąd dzieła z kategorii znakomitych) mieliśmy do czynienia z mozaiką postaci i motywów wytworzonych przez innych autorów, o tyle – nie bójmy się tego słowa – epos o esencji idei Opowieści (bo tym de facto jest Promethea) można śmiało uznać za wymyśloną od początku do końca popkulturową jakość. Oto bowiem, na kanwie losów koptyjskiej dziewczynki imieniem Promethea, Moore przybliża rozpisaną na tysiące lat historię procesu swoistej, duchowej ewolucji ludzkości zmierzającej do wyzwolenia z pęt materii. Nie potrzeba szczególnej przenikliwości i oczytania, by już tylko w tym motywie dostrzec odległe echa gnostyckich doktryn, z czasem ochoczo adaptowanych (nierzadko w ich zwulgaryzowanych wersjach) przez XIX-wiecznych okultystów. A stąd już prosto droga do wyznawanej przez scenarzystę „Strażników” quasi-światopoglądowej doktryny stanowiącej osobliwą mieszankę neopogaństwa, satanizmu oraz wiedzy tajemnej (notabene na tyle „tajemnej”, że często dostępnej m.in. w sprzedaży wysyłkowej). Nieprzypadkowo zresztą imię tytułowej bohaterki często i chętnie wykorzystywane jest jako nazwa różnego typu żeńskich stowarzyszeń ezoterycznych (także w Polsce).

Abstrahując od kuriozalności treści składającej się na ten – określmy to umownie – system przyznać trzeba, że przynajmniej dla części odbiorców tej produkcji zasadnie rzecz sprawiać może wrażenie nęcącej egzotyki, alternatywnego modelu interpretacji dziejów człowieka i kosmosu w jego różnorodnych emanacjach. Stąd nieprzypadkowo lekturze „Promethei” towarzyszyć może poczucie zrozumiałej egzaltacji. Perypetie studentki gromadzącej materiały do pracy semestralnej o tytułowej postaci okazują się punktem wyjścia do przybliżenia wykreowanego od podstaw zjawiska popkulturowego, którym Moore uczynił tytułową osobowość serii. Nauczony niedogodnościami wynikłymi z sięgania po wytwory kolegów po piórze (vide brak możliwości skorzystania z Doktora Fu Manchu w pełnym brzmieniu imienia tej postaci) Moore zdecydował się zatem opracować dla swojego konceptu zaplecze historyczne sięgające lat 70. XVIII w. aż po niemal współczesność. Z jednej strony ów ruch zapewnił mu pełną swobodę twórczą (zwłaszcza że pierwowzór tej opowieści był publikowany jako linia wydawnicza America’s Best Comics pod szyldem studia WildStorm); z drugiej raz jeszcze potwierdził kunszt tego autora, który nic a nic nie stracił na swoim rozmachu od według co poniektórych najbardziej owocnych dlań lat 80. XX w. Niczego zresztą nie ujmując jego wielkim dokonaniom takim jak m.in. „Saga o Potworze z Bagien”, „V jak Vendetta” i „Miracleman” – także przełom wieków okazał się dla tego twórcy równie intensywny co znaczący. Dlatego nieprzypadkowo „Liga Niezwykłych Dżentelmenów”, „Tom Strong” czy „Top 10” uznawane są za realizacje, jeśli nie ponadczasowe to co najmniej długowieczne i nadal chętnie czytywane.

Na „Prometheę” polskim czytelnikom przyszło wyczekiwać co prawda nadspodziewanie długo; niemniej już na etapie pierwszego spośród trzech wydań zbiorczych można śmiało zaryzykować tezę, że było warto. Moore nie oszczędzał bowiem na twórczej wenie i uraczył swoich odbiorców kawalkadą błyskotliwych pomysłów. Sytuując bieg zdarzeń na różnych poziomach rzeczywistości – m.in. w alternatywnym wobec „naszego” roku 1999 – rzeczony pogłębił dynamikę utworu, równocześnie tworząc na własny użytek konglomerat egzystujących równolegle światów. To właśnie one stanowią tło (jakże przy tym rozbuchane!) dla kluczowego wątku całego przedsięwzięcia. A to z tego względu, że podobnie jak na kartach „Sagi o Potworze z Bagien” oraz „Prosto z piekła”, także tutaj mamy do czynienia z centralną osobowością fabuły przechodzącą przez kolejne etapy inicjacji wiodącej ku przepoczwarzeniu jej statusu ontologicznego. Przewodnikami Sophie Bangs (tj. wzmiankowanej wyżej studentki) na poszczególnych etapach tej metafizycznej ewolucji są jej „poprzedniczki” w roli „naczynia” dla sedna zjawiska, jakim jest Promethea. Tym samym raz jeszcze mamy do czynienia z często eksploatowanym przez Moore’a motywem wtajemniczenia za pośrednictwem „ducha-przewodnika” po zaświatach zaczerpniętym z tradycji szamanistycznych poprzez autorów traktatów spirytystycznych w osobie m.in. Alana Kardeca. Tak sprawy miały się bowiem zarówno w przypadku „Człowieka-Rośliny” w historiach takich jak „W dole, wśród zmarłych” oraz „Amerykański gotyk”, jak również „V jak Vendetta”, w którym to utworze główna postać kobieca także przechodzi proces gruntownej transformacji osobowości pod wpływem reorientującego ją „mistrza”.

Znać tu ponadto podjęty w „Miraclemanie” oraz „Zabójczym żarcie” motyw dualnej natury, który de facto okazuje się spełnieniem idei o osiągnięciu doskonałości. Nade wszystko jednak położono nacisk na pęd do trwałego przekształcenia człowieczej natury, a w konsekwencji osiągnięcia statusu bóstwa w kategorii kryteriów przyjętych m.in. przez przedstawicieli antiocheńskiej szkoły gnostycznej. Osoby zaznajomione z monumentalnym „Prosto z piekła” dobrze znają ów motyw i zapewne dla części potencjalnych odbiorców wydać się może, iż „Czarownik z Northampton” popadł w syndrom znany z dokonań m.in. Kurta Vonneguta i Philipa K. Dick, tj. ustawicznego snucia tej samej problematyki przy użyciu nieco odmiennego rekwizytorium. Faktycznie tak się sprawy mogą jawić także w przypadku Moore’a. Przyznać jednak trzeba, że już tylko formuła przyjęta dla „Promethei” olśniewa swoim bogactwem kulturowych odniesień i atrakcyjną samą w sobie kumulacją wątków i motywów. Stanowi przy tym kolejny już hołd współkreatora „Ballady o Halo Jones” dla wszelkiej maści utworów groszowych, owej nie zawsze w pełni docenionej skarbnicy, z której „wykiełkowała” współczesna kultura popularna. Tak jak bowiem już wcześniej wzmiankowano, o ile w kolejnych odsłonach „Ligi Niezwykłych Dżentelmenów” posłużył się on na ogół „dosłownymi” cytatami z dokonań takich klasyków jak Herbert George Wells, Juliusz Verne i William Hope Hodgson, o tyle w przypadku „Promethei” zaproponował on w pełni autorską, wykoncypowaną od podstaw wizję popkulturowego mitu.

Oczywiście jak to zwykle bywa w przypadku dżentelmenów z Wysp odchowanych wedle modelu skrajnie antykatolickiego („I hate the fucking Pope!” – przyśpiewka szkockich kibiców piłki nożnej swego czasu zasłyszana w jednym z barcelońskich pubów przez kolegę piszącego te słowa) - także tych wywodzących się z rodzin doszczętnie zlaicyzowanych – również Alan Moore nie ustrzegł się animalnej wręcz nienawiści wobec chrześcijan ortodoksyjnych. Stąd niedorzeczne wzmianki o „chrześcijańskich bojówkach” jakoby grasujących w Aleksandrii w roku 411, nijak mające się do faktycznych przekazów źródłowych z epoki. Standardowo dla takich przypadków, jakże częstych we współczesnej kulturze popularnej (wszak ton niezmiennie narzucają jej postprotestanccy Anglosasi), wypada potraktować owo zjawisko w kategorii ciekawostki etnograficznej, po raz kolejny obrazującej stan umysłu społeczności od setek lat bombardowanej nienawiścią wobec swego czasu okradzionego przez jej liderów Kościoła katolickiego. Dodajmy od tego posługiwanie się przez Prometheę zaklęciem generującym eteryczny pentagram, a otrzymamy osobliwy crème de la crème osobistych uwarunkowań szanownego pana scenarzysty.

Fabuła o kolektywnej personifikacji Opowieści to także popis maestrii J. H. Williamsa III, artysty w równym stopniu warsztatowo biegłego, co równocześnie utalentowanego. Sposobność, by się o tym przekonać, „miejscowi” czytelnicy mieli już przy okazji publikacji polskiej edycji albumu „Sandman: Uwertura”. Mimo że w przypadku „Promethei” mamy do czynienia z dziełem chronologicznie wcześniejszym to jednak już na tym etapie ów plastyk był władny zaproponować stylistyczną żonglerkę, z łatwością imitując trawestowane przez Moore’a konwencje. A jest tu nawiązań do różnych etapów rozwoju popkultury co niemiara i znać to już tylko po ilustracjach na okładkach edycji zeszytowej (vide okładka odcinka szóstego stylizowana na magazyny groszowe w typie „Astounding Science Fiction and Fact” i „Weird Tales”). Ponadto zapewne nie bez sugestii ze strony Moore’a Williams III posłużył się ikonograficznymi wzorcami zaczerpniętymi z grawiur autorstwa M. L. Bretona. Te zaś stanowiły uzupełnienie na swój sposób klasycznego „Słownika wiedzy tajemnej” J. Collina de Plancy'ego. Stąd nieprzypadkowo wśród demonicznych bytów, z którymi Promethea zmuszona jest się skonfrontować, odnajdujemy m.in. wzmiankowanych w tym tekście Stolasa i Baela. Potęga wyobraźni Williamsa tym mocniej olśniewa, że towarzyszy jej łatwość w jej wizualizowaniu.

Mimo że upłynęła ledwie połowa roku, już teraz polską edycję „Promethei” z pełnym przekonaniem można uznać za jedno z najważniejszych komiksowych wydarzeń A.D. 2019. Wypada jedynie żałować, że tak utalentowany, inteligentny i oczytany twórca, którym bez cienia wątpliwości jest Alan Moore, równocześnie odnajduje się w roli piewcy prymitywnej i po prostu tandetnej doktryny, którą jest okultyzm. Aż żal pomyśleć, ile tracimy z racji okoliczności, że to akurat ów pseudoświatopoglądowy system okazał się dlań życiowym idea fix. 

 

Tytuł: „Promethea” księga pierwsza

  • Tytuł oryginału: „Absolute Promethea Book One”
  • Scenariusz i wstęp: Alan Moore  
  • Szkic: J. H. Williams III
  • Tusz: Mick Gray
  • Kolory: Jeremy Cox przy wsparciu Digital Chameleon, WildstormFX, Alexa Sinclaira i Nicka Bella 
  • Loga i projekty oryginalnych okładek: Todd Klein
  • Uzupełniające rysunki: Charles Vess i Jose Villarrubia
  • Posłowie: Brad Meltzer
  • Tłumaczenie z języka angielskiego: Paulina Braiter
  • Wydawca wersji oryginalnej (w tej edycji): DC Comics
  • Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
  • Data publikacji wersji oryginalnej: 30 września 2009 r.
  • Data publikacji wersji polskiej: 15 maja 2019 r.
  • Oprawa: twarda
  • Format: 17,5 x 26,5 cm
  • Druk: kolor
  • Papier: kredowy
  • Liczba stron:
  • Cena: 99,99 zł

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w serii „Promethea” nr 1-12 (sierpień 1999-luty 2001).

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie tytułu do recenzji.

Galeria


comments powered by Disqus