„Animal Man. Omnibus” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 15-12-2020 23:21 ()


„Nieważny jest bohater, ważna jest fabuła”. Tym oto zdaniem Grant Morrison miał podsumować swoją aktywność przy realizacji, zdawało się niemających szans na uwagę szerszego grona czytelników serii, których rozpisywanie powierzono mu u schyłku lat 80. ubiegłego wieku. Wszak osobliwa hanza dziwolągów kierowana przez niejakiego Nilesa Cauldera (mowa tu rzecz jasna o Doom Patrol) nigdy wcześniej nie wzbudzała wśród wspomnianych przesadnego entuzjazmu. Z kolei o zaistniałym za sprawą scenarzysty Dave’a Wooda i wspierającego go rysownika Carmine’a Infantino Animal Manie wręcz szkoda było nawet wzmiankować.

Wszak od chwili swojego debiutu na stronicach 180. numeru magazynu „Strange Adventures vol.1” (wrzesień 1965) rzeczony (notabene pierwotnie określany jako A-Man) miał okazję do ledwie jedenastu tzw. przedkryzysowych występów (tj. przed rozpętaniem przez Antymonitora wydarzeń przybliżonych w „Kryzysie na Nieskończonych Ziemiach”). Ta zaś okoliczność sama w sobie świadczy o niewielkim zaangażowaniu odbiorców komiksowych produkcji w śledzenie losów tej postaci. W kolejnych latach sprawy też miały się niekoniecznie lepiej i tym samym kaskader Buddy Baker niezmiennie pozostawał osobowością dalszego planu. Jak jednak się okazało do czasu. A konkretnie do chwili, gdy nastała era Morrisona.

Tak się bowiem złożyło, że liczący wówczas (tj. w roku 1987) niecałe trzydzieści wiosen scenarzysta już zdążył zaskarbić sobie uznanie brytyjskich czytelników realizacjami na potrzeby m.in. tygodników „Doctor Who Magazine” oraz „2000 AD”. Tymczasem zgodnie z ówczesną strategią wydawniczą DC Comics jego zachęceni nadspodziewanie udanym eksperymentem Lena Weina redaktorzy (przypomnijmy, że to właśnie on zwerbował kilka lat wcześniej Alana Moore’a do pracy nad miesięcznikiem „The Saga of the Swamp Thing”) zaproponowali współpracę kilku kolejnym autorom rodem ze Zjednoczonego Królestwa. Wśród nich znalazł się dostrzeżony za sprawą dobrze rokującej serii „Zenith” Grant Morrison. Po dyskusji z oddelegowaną do opieki nad gronem tych autorów (a w jeszcze większym stopniu pochodną ich pracy) redaktor Karen Berger zapadła decyzja o podjęciu przezeń pracy nad czteroczęściową miniserią, której centralną osobowością uczyniono właśnie Buddy’ego „Animal Mana” Bakera. W przypadku pozytywnego odbioru tego przedsięwzięcia istniała szansa, że ów projekt przerodzi się w pełnowymiarową, comiesięczną serię co przetestowano m.in. w przypadku takich realizacji jak „The Shadow War of Hawkman” według scenariusza Tony’ego Isabelli oraz „Green Arrow: The Longbow Hunters” Mike’a Grella. Jednak już na wczesnym etapie pracy nad skryptem oczywiste stało się, że wizja Morrisona wykracza poza ramy ledwie czterech epizodów, a co najważniejsze jest sensowna i przekonująca. Tym sposobem we wrześniu 1988 r. (a faktycznie u schyłku maja) ofertę wzmiankowanego wydawcy uzupełniła publikowana w trybie miesięcznym seria „Animal Man”, która okazała się jednym z najważniejszych „ogniw” grupy tytułów z czasem składających się na linię wydawniczą Vertigo.

W wielkim skrócie historia tytułowego bohatera, delikatnie rzecz ujmując, różni się od standardów preferowanych wówczas w komiksie superbohaterskim. Mamy w nim bowiem do czynienia ze spełnionym rodzinnie (choć niekoniecznie zawodowo) mężem i ojcem dwojga dzieci zamieszkujących typowy domek na równie typowym amerykańskim przedmieściu. Co więcej, pomimo dysponowania zdolnością absorbowania potencjału zwierząt znajdujących się w jego pobliżu (swoją drogą uzyskanej w efekcie kontaktu z technologią istot pozaziemskich) nieprzesadnie pali się on ku podejmowaniu obowiązków herosa choćby ze wspominanego przedmieścia. A jednak bieg spraw zostaje uruchomiony i tym samym Animal Man, w nieco odmienionym wizerunku (vide uzupełnienie kostiumu praktyczną kurtką z kieszeniami na drobne), raz jeszcze rusza na patrol. Tym bardziej we właściwym momencie, że na tzw. mieście dają o sobie znać hybrydy ludzi i zwierząt, wobec której to okoliczności Buddy nie zamierza pozostawać obojętny.

Nawet jeśli owo zwięzłe wprowadzenie nie pobrzmiewa przesadnie oryginalnie, to jednak to właśnie w trakcie swojego trwającego ponad dwa lata stażu Grant Morrison podarował wielbicielom komiksu nie tylko jedną z najbardziej udanych prac w swojej karierze, ale też jedno z najciekawszych osiągnięć komiksu superbohaterskiego. To właśnie w zebranych tu fabułach (począwszy od zawartej w epizodzie piątym „Ewangelii kojota”) rozpoznawał on granicę tegoż medium, sięgając ku niekiedy oszałamiających konceptualną błyskotliwością „obszarom”. Podobnie jak wcześniej Alan Moore w pamiętnej „Lekcji anatomii” („The Saga of the Swamp Thing” nr 21) gruntownie reorientował zastany „prefabrykat”, choć równocześnie z szacunkiem i uwzględnieniem dorobku swoich poprzedników. Czas pokazał, że dobra znajomość (by nie rzec, że wręcz swoista atencja) dokonań wielu z nich oraz przetwarzanie tegoż dorobku na potrzeby realizowanych przez Morrisona projektów miały stać się jednym ze znaków rozpoznawczych tego autora (by wspomnieć choćby rozpisywany przezeń „Superman-Action Comics” oraz album „Amerykańska Liga Sprawiedliwości JLA: Ziemia Dwa”). Ponadto już wówczas z dużą łatwością generował on u rozpisywanych przezeń postaci szerokie spektrum stanów emocjonalnych, pogłębiając poczucie, że mamy do czynienia z niemal rzeczywistymi indywidualnościami. Osiągał przy tym równie różnorodny zakres nastrojowości – od groteski i swoistej sielankowości po tragizm i poczucie obcowania z utworem redefiniującym gatunkowe prawidła. I – co więcej – zachowującym pełnię swojej pierwotnej nośności pomimo przeszło trzech dekad od chwili, gdy poszczególne odcinki tej serii po raz pierwszy trafiały do rąk zapewne nielicho zaskoczonych czytelników. Zresztą znać, że szanowny pan autor niczego przy jej tworzeniu nie żałował i dał się poznać (do tego zarówno dosłownie, jak i w przenośni) jako osobowość błyskotliwa i oczytana, a zarazem ponadprzeciętnie wrażliwa. Przy czym pomimo „uderzania” w częstokroć arcypoważne tony lekkość i klarowność prowadzonej narracji sprawia, że od tej lektury trudno się oderwać (przynajmniej tak było w przypadku piszącego te słowa), a kolejne epizody chłonie się przy poczuciu buzowania znacznych ilości endorfin.

Dlatego właśnie lektura tej jednej z najważniejszych komiksowych premier upływającej dekady (na naszym rynku rzecz jasna) to radość w najczystszej postaci, a zarazem autentyczna przygoda co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze mamy do czynienia ze sprawnie i fachowo zrealizowaną rozrywką, tworzoną z myślą o rozgarniętym odbiorcy, z którym podjąć można relacje na kształt intelektualnej gry. Po drugie „Animal Man” to bardzo ważny tzw. kamień milowy nie tylko superbohaterskiej konwencji, ale też ogólnie komiksowego gatunku. To właśnie po takich przedsięwzięciach jak przywoływana już kilkukrotnie „Saga o Potworze z Bagien”, „Shade, the Changing Man” Petera Milligana czy właśnie omawiane dzieło (słowo bynajmniej na wyrost) Morrisona (a przy okazji także przezeń sygnowany „Doom Patrol”) doprowadziły do sytuacji, po której faktycznie nic nigdy nie było już takie jak wcześniej. Nie nadużywając górnolotnych terminów jeszcze względnie niedawno obśmiewana konwencja, za sprawą utalentowanych wirtuozów słowa (a nierzadko także obrazu – by wspomnieć choćby nieprzecenianego Johna Totlebena i niemal równie zjawiskowego Stephena R. Bissette) w pełnej krasie ukazała ogrom jej twórczych możliwości. Do tego bez popadania w hermetyzm i mętne eksperymenty twórcze zaburzające (a niekiedy wręcz uniemożliwiające) odbiór tych przedsięwzięć.

Niewykluczone natomiast, że dla części potencjalnych odbiorców tej propozycji wydawniczej problematycznymi w odbiorze okazać się mogą rysunki współpracujących z Morrisonem plastyków. Mamy tu bowiem do czynienia z typową dla przełomu lat 80. i 90. ubiegłego wieku klarowną stylistyką ze skłonnością do idealizowanego według standardów superbohaterskiej konwencji realizmu. Współczesne trendy są zdecydowanie odmienne, choćby z racji narzędzi stosowanych przy tworzeniu bieżących komiksowych produkcji. Niemniej piszący te słowa zaryzykuje twierdzenie, że pochodna talentów i pracy wykonanej przez Chaza Trouga, Douga Hazlewooda, Toma Grummetta, Paris Cullins oraz reszty zespołu oddelegowanego do tego tytułu ma sporą szansę przekonać do siebie przynajmniej przedstawicieli tzw. pokolenia TM-Semic. Wszak przywołany chwilę temu Tom Grummett był jednym z najbardziej chwalonych rysowników publikowanej przez to wydawnictwo polskiej edycji „Supermana”. Można zatem zaryzykować ostrożny optymizm, że swoje zrobi także sentyment i nostalgia za stylistycznymi tendencjami znanymi z dawnych, dobrze wspominanych lektur. Zwłaszcza że to niezmiennie profesjonalnie wykonana realizacja i tak jak już wspomniano autentyczny kamień milowy gatunku. 

 

Tytuł: „Animal Man. Omnibus”

  • Tytuł oryginału: „Animal Man Omnibus”
  • Scenariusz (oraz wstęp): Grant Morrison
  • Szkic: Chaz Troug, Doug Hazlewood, Tom Grummett, Paris Cullins
  • Tusz: Steve Montano, Mark McKenna, Mark Farmer
  • Kolory: Tatjana Wood, Janice Chiang
  • Ilustracje na okładkach wydania zeszytowego oraz wydania zbiorczego: Brian Bolland, Michael Wm. Kaluta
  • Tłumaczenie z języka angielskiego: Paulina Braiter 
  • Konsultacja merytoryczna: Wojciech Nelec
  • Wydawca wersji oryginalnej: DC Comics
  • Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
  • Data publikacji wersji oryginalnej (w tej edycji): 6 sierpnia 2013 r.
  • Data publikacji wersji polskiej: 2 grudnia 2020 r.
  • Oprawa: twarda
  • Format: 17,5 x 26,5 cm
  • Druk: kolor
  • Papier: kredowy
  • Liczba stron: 712
  • Cena: 199,99 zł

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w miesięczniku „Animal Man vol.1” nr 1-26 (wrzesień 1988-sierpień 1990) oraz „Secret Origins” nr 39 (kwiecień 1989).

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.

Galeria


comments powered by Disqus