„Gideon Falls Omnibus” - recenzja

Autor: Piotr Dymmel Redaktor: Motyl

Dodane: 23-10-2022 21:00 ()


Czy horror może mieć wymiar terapeutyczny? Jak najbardziej. Ale o tym za chwilę. Czy horror komiksowy potrafi straszyć? To też arcyciekawe pytanie, na które od dawna próbuję znaleźć odpowiedź, ale o tym też w stosownym momencie. Bo oto trzymam, a raczej leży przede mną z rangi ciężaru, omnibus „Gideon Falls”, prawie ośmiuset stronicowy potwór Jeffa Lemire’a i Andrei Sorrentino – tytuł wydany przez Muchę. Świadomie unikałem kontaktu z „Gideon Falls”, gdy komiks był wydawany w pojedynczych tomach, bo masochistycznie lubiłem drzazgi (heh) informacji na temat zarysów fabuły, które co jakiś czas, wbijały mi się pod skórę i nie pozwalały o sobie zapomnieć. Hasłowo przyswajane komunikaty o silnie działającym na wyobraźnię artefakcie, jakim wydawała się tajemnicza czarna stodoła plus klasyczny zestaw horrorowych przypraw w postaci czasoprzestrzennych załamań, jak również załamań psychicznych dręczących bohatera (bohaterów?) pozwalały sądzić, że w końcu trafił się horror co się zowie, komiksowe straszydło – byt niezbyt często występujący w przyrodzie. No bo wracając do pytania początkowego: czy komiks w ogóle potrafi przestraszyć? Nie zagłębiając się w dociekliwe kwerendy, mogę wymienić zaledwie kilka tytułów mogących wywoływać strach  - czy ściślej mówiąc – niepokój, jak „Prosto z piekła” Moore’a, adaptacje Lovecrafta Breccii czy Corbena, do pewnego momentu „30 dni nocy”, na swój sposób „Raport Brodecka”. I tyle.

Przyznać trzeba, że „Gideon Falls” zaczyna się wzorcowo, wedle sprawdzonych schematów straszenia. Mamy dwójkę protagonistów – Nortona Sinclaire’a, myszkującego wśród miejskich odpadów obsesionatę, którego próbuje zrozumieć terapeutka Angie Xu oraz, jakżeby inaczej, upadłego księdza Wilfrieda, przybywającego do zabitego dechami Gideon Falls na życzenie tajemniczego biskupa. Ojciec Fred otarł się o grzech, doświadczając go z dwóch stron konfesjonału, więc wydaje się idealnym kandydatem, by zmierzyć się z demonami dręczącymi mieścinę. A te bardzo szybko dają o sobie znać, bo już pierwszej nocy spędzonej przez księdza na nowo przejętej parafii: ukazuje mu się rzekomo zmarły poprzednik, ojciec Tom, który prowadzi Wilfrieda na pole kukurydzy (kolejna klasyczna scenografia), gdzie ten widzi zwłoki zamordowanej parafianki i wizję Czarnej Stodoły – obiektu lewitującego na granicy światów, emanującego czystym Złem. Siłą rzeczy jako jedyny (realny) świadek morderstwa gosposi Tremblay, ojciec Fred trafia na lokalny posterunek policji, gdzie poznaje zdroworozsądkową panią szeryf Clarę Miller. Dzięki niej na późniejszym etapie fabuły Wilfried pozna jej ojca, doktora Suttona, kustosza legendy o Czarnej Stodole, tropiącego wszystkie jej emanacje w przeszłości. Doktor Sutton stoi też na czele nieformalnej grupy posiadającej swoją długoletnią historię, obrońców Gideon Falls przed grozą Czarnej Stodoły.  Gdy w pewnym momencie ów diaboliczny artefakt ukaże się również Nortonowi i doktor Xu, losy tej piątki zostaną ze sobą związane.

Z posłowia Jeffa Lemire’a dołączonego do tego zbiorczego wydania dowiadujemy się kilku interesujących faktów. Po pierwsze, jak się okazuje, postać Nortona Sinclaire’a, buszującego w śmieciach chłopaka, to jeden z najwcześniejszych komiksowych bohaterów autora „Opowieści z hrabstwa Essex”. Nie jest to powiedziane wprost, ale można się domyślić, że postać Nortona była dla młodego, dwudziestoletniego chłopaka przyjeżdżającego z głębokiej prowincji do wielkomiejskiego Toronto jakimś rodzajem emocjonalnego odreagowania tej drastycznej, życiowej zmiany. Sielankę prowincji Ontario zamieniły miejskie odpady, ale to właśnie wśród nich niemarzący jeszcze na tym etapie życia o roli twórcy komiksów Lemire, odnalazł swojego pierwszego komiksowego bohatera. Omnibus „Gideon Falls” przynosi w tej kwestii rzecz wyjątkową – skan pierwszego rozdziału pierwszego komiksu Lemire’a, zaczątek fabuły, która po latach przerodzi się w pełnowymiarowy „Gideon Falls”. Ze słów autora wynika, że decyzja o pokazaniu tych pierwocin kosztowała go wiele wysiłku i odwagi, co po raz któryś tam z rzędu utwierdza mnie w przekonaniu, że Lemire to artysta przedkładający emocje ponad wszystko inne – a jego twórczość to akt swoistej autoterapii. Wydaje się to o tyle istotne, że w przypadku „Gideon Falls”, ale też chyba wszystkich komiksów Lemire’a sfera emocji, kwestie więzi i relacji rodzinnych (przyjacielskich itd.) wydają się nadrzędne. Same pomysły fabularne, których oryginalności nie sposób autorowi „Staruszka Logana” odmówić, nie są w jego przekonaniu na tyle mocne, by były w stanie udźwignąć ciężar historii – ten zawsze musi spocząć na barkach bohaterów, a mówiąc ściślej – ich wrażliwości, wytrzymałości więzi rodzinnych, sile wybaczenia i chęci współpracy. Czy to dobrze? I tak, i nie. W kontekście omawianego tytułu wydaje się to lekko kłopotliwe, gdy sam Lemire przyznaje, że idea Czarnej Stodoły jako konceptu fabularnego wydała mu się zbyt słaba. W tej kwestii mam odmienne zdanie, bo bez trudu jestem w stanie sobie wyobrazić, że w rękach autora pokroju Alana Moore’a czy Grata Morrisona legenda Czarnej Stodoły mogłaby urosnąć do fascynujących rozmiarów, dostać zniuansowane tło i głębię. Lemire wybiera inną strategię – inkrustuje horror wątkami science fiction i przygodą w stylu kina Nowej Przygody (kolejny flashback z sielskiego dzieciństwa?), tak jakby sam nie wierzył, że można skutecznie straszyć i na tym jedynie poprzestać. Dlatego „Gideon Falls” horrorem bywa, ale w ciągu dwudziestu siedmiu oryginalnych zeszytów bardzo wyraźnie od tegoż gatunkowego przyporządkowania się odżegnuje. Wpleciony w główną nić fabularną wątek multiwersum, które pojawia się w opowieści wskutek pojawienia się Czarnej Stodoły, to pretekst pozwalający Lemire’owi wypuszczać się fabularnie w dalekie podróże. Dystopiczna przyszłość albo western w stylu Westworld? Czemu nie, pod warunkiem że nie będzie nam żal wyparowującego z „Gideon Falls” stężenia grozy, podobnie jak ma to miejsce w wielu opowieściach pióra Stephena Kinga, u którego zawsze na koniec zmagamy się z monstrualnych rozmiarów pająkiem, a to, co sankcjonuje rzeczywistość i przywraca porządek to zdrowe więzi rodzinne. Można więc założyć, że horror w ujęciu Jeffa Lemire’a rzeczywiście może posiadać walor terapeutyczny, skoro pod wpływem metafizycznej grozy bohaterowie komiksu zaczynają w końcu konfrontować się sami ze sobą, odzyskują głos i życiową sprawczość.

Z pewnością „Gideon Falls” nie byłoby tym, czym jest, gdyby nie współpraca i przyjaźń Lemire’a z Andreą Sorrentino. Obaj twórcy, dzielący podobną estetyczną wrażliwość i zamiłowanie do mrocznych historii, stworzyli z „Gideon Falls” poligon wyobraźni, na którym fabularne zawijasy Lemire’a spotkały się z niczym im nieustępującymi grafikami Sorrentino. Trzeba koniecznie to podkreślić – „Gideon Falls” pod względem kreatywności wizualnej olśniewa. Każdy z dwudziestu siedmiu zeszytów serii ma wybitną okładkę. Każdy zeszyt to kolejny etap w to tour de force Sorrentino, łamiącego schematy wizualnego opowiadania, ilustrującego tak abstrakcyjne fenomeny, jak rozpad osobowości, stany depresyjne, lękowe, rozpad świata przedstawionego czy walenia się fundamentów multiwersum wykreowanego przez Lemire’a. Nie jestem wielkim fanem fotorealistycznego stylu autora „Staruszka Logana”, ale nie sposób nie docenić tytanicznej pracy, jaką Sorrentino wykonał na potrzeby „Gideon Falls” – nigdy nie spuszczając z tonu, konsekwentnie zachwycając operowaniem kolorem (za co został nagrodzony), perspektywą, inwencją w kadrowaniu, łamaniem przyzwyczajeń czytelniczych czy umiejętnym kontrolowaniem natężenia środków wyrazu – od bieli pustej kartki po wybuchy abstrakcyjnych kolaży.

W pewnym momencie można odnieść wrażenie, że ta historia jest kontynuowana tylko po to, by Sorrentino mógł jeszcze bardziej się wykazać, jeszcze bardziej zahipnotyzować czytelnika. Nie  jest to casus „30 dni nocy”, gdzie od pewnego momentu komiks wisiał jedynie na rysunkach Bena Templesmitha, ale coś jest na rzeczy. W dodatkach do zbiorczego wydania umieszczono wyimki z warsztatu pracy Sorrentino, jego komentarze do konkretnych ustępów fabuły, szkice co bardziej efektownych grafik, jak słynna rozkładówka z tomu pierwszego itd. Dla fanów talentu artysty – rzecz niebagatelna.

„Gideon Falls”, jak wiele tytułów przed nim, nie jest horrorem spełnionym, ale takim nie miał być w założeniu Jeffa Lemire’a. To autor wierny wypracowanej poetyce i tematom, które ubierane w przeróżny kostium, zawsze sprowadzają się do tego samego – relacji międzyludzkich. A te, co prawda, potrafią być horrorem, ale prawie nikt nie chciałby trwale utrzymywać się w tym przeświadczeniu. Mówiąc za Nietzschem, a pośrednio za bohaterami komiksu, powołującymi się na myśl niemieckiego filozofa: zbyt długotrwałe patrzenie w otchłań ryzykuje tym, że owa spojrzy na nas.

Przebogate wydanie „Gideon Falls” zawiera ponadto serię wariacji okładek komiksu przygotowanych przez szereg artystów, w tym samego Lemire’a oraz finalną wersję scenariusza.  

 

Tytuł: Gideon Falls Omnibus

  • Scenariusz: Jeff Lemire
  • Rysunki: Andrea Sorrentino
  • Kolory: Dave Stewart
  • Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
  • Wydawca: Mucha Comics
  • Data publikacji: 26 maja 2022 r. 
  • Liczba stron: 792
  • Format: 180x275 mm
  • Oprawa: twarda
  • Papier: kredowy
  • Druk: kolor
  • ISBN: 978-83-66589-79-7
  • Wydanie pierwsze
  • Cena okładkowa: 319 zł

  Dziękujemy wydawnictwu Mucha Comics za udostępnienie egzemplarza do recenzji. 

Galeria


comments powered by Disqus