„30 dni nocy” tom 1 - recenzja
Dodane: 11-12-2019 20:58 ()
Dlaczego ludzie zamieszkują odludzia? Przecież to zdanie nawet nie brzmi, a rozsądek podpowiada, że niektóre z synonimów słowa „odludzie” wręcz biją na alarm, by tego rodzaju ekstrawagancje dusić w zarodku. Czego bowiem można spodziewać się po miejscach określanych także jako „przedpiekło” i „bezludzie"?
Weźmy Barrow na Alasce. Nie dość, że ciągle zimno albo zimno, do najbliższego centrum handlowego lata świetlne, to jeszcze raz do roku Słońce znika za horyzontem na miesiąc. A mimo to, nawet w Barrow kwitnie miłość, jak ta pomiędzy miejscowym szeryfem Ebenem Olemaunem a jego żoną Stellą. Para hołduje tzw. szorstkiej miłości, czyniąc sobie nieustanne uszczypliwości drogą radiową, jednocześnie dbając o miejscowych, przedzierając się przez mrok do ludzi w potrzebie. Znajdują też czas na drobne przyjemności jak wspólne oglądanie zachodu Słońca. 18 listopada, kiedy państwo Olemaum, trzymając się za ręce, odprowadza wzrokiem Słońce poza horyzont okolic Barrow, miejscowość przestaje być odludziem, a staje się wspomnianym przedpiekłem. Nadciągają wampiry.
„30 dni nocy”, seria wymyślona przez scenarzystę Steve'a Nilesa i rysownika Bena Templesmitha, ujrzała światło dzienne (he, he, płonne nadzieje) w roku 2002, zwracając na siebie uwagę fanów horroru niecodzienną formą, którą charakteryzowała radykalna bezkompromisowość strony wizualnej. Pamiętam swój pierwszy kontakt z „30 dniami nocy”, gdy dzięki staraniom wydawnictwa Mandragora polski przekład komiksu rok po wydaniu oryginalnym wylądował na półkach sklepowych.
To był estetyczny szok. Czarne, czarne i jeszcze raz czarne plansze, przełamywane sinymi szarościami, maźnięciami bieli, sepii, zgniłej zieleni i krwistej czerwieni, hipnotyzowały i wpędzały w popłoch estetyczny. Komputerowe ingerencje w strukturę obrazu, subtelne łączenie rysunku z elementami fotografii nadawały „30 dniom nocy” niepokojącej mocy dzieła, któremu udało się uchwycić w kadrach coś niepokojąco organicznego, wychodzącego poza płaski, dwuwymiarowy rysunek: błysk oka, fragment przerażonej twarzy, półuśmiech, zza którego można było dostrzec garnitur ostrych zębów. Nie dziwi więc fakt, że kilka lat po publikacji komiksu jego urokowi uległ największy z nieśmiertelnych wampirów, czyli Hollywood. W 2007 roku otrzymaliśmy ekranizację z Joshem Hartnettem w roli głównej.
A przecież, przyglądając się dziełu Nilesa i Templesmitha, „30 dni nocy” nie wymyślało na nowo koła, tylko przytomnie czerpało z wypracowanych schematów, które w gatunku, jakim jest horror, wielokrotnie wcześniej przynosiły wspaniałe rezultaty. Grupka ludzi odcięta od świata wystawiona na śmiertelne niebezpieczeństwo w środowisku, które samo w sobie jest niebezpieczeństwem, zostaje zmuszona do walki ze złem przychodzącym nie wiadomo skąd i będącym nie wiadomo czym... Znamy to i kochamy, a „Alien” czy „The Thing” Carpentera stoją w kolejce po swoją dolę, którym twórcy „30 dni nocy” powinni odpalić całkiem sporą część honorarium.
Jest jednak coś, co w sposób zasadniczy odróżnia dzieło Nilesa i Templesmitha od konkurencji i wielkich poprzedników. Czytając komiks powtórnie, tym razem w zbiorczym wydaniu Egmontu, zdałem sobie sprawę z tego, co tak naprawdę podobało mi się w „30 dniach nocy” lata temu, a czego nie próbowałem sobie wtedy werbalizować. Tym czymś jest zasygnalizowana przeze mnie bezkompromisowość w ujęciu tematu. Mam niejakie przypuszczenie graniczące z pewnością, że autorzy, opracowując ogólną koncepcję serii, działali według nadrzędnego celu, który mógł brzmieć, jak coś na kształt „nie bierzemy jeńców". Jest bowiem w „30 dniach nocy” mocno wyczuwalny pierwiastek anarchiczny, bezczelność cechująca niektórych debiutantów, którzy nie oglądając się na konteksty, poprzedników, wzorce czy kanony, realizują własną wizję, nie pomni konsekwencji, jakie tego rodzaju strategie pociągają za sobą. Odwaga, z jaką Niles i Templesmith podeszli w kwestii formalnej do tematu wampirów, okazała się fascynującą efemerydą, niemożliwą do powtórzenia i sensownej kontynuacji, bo tak radykalna stylistyka nie pozostawia zbyt wiele przestrzeni do tego typu posunięć. Chociaż, życie jest tylko życiem, a rynek rządzi się swoimi prawami i „30 dni nocy” Nilesa i Templesmitha doczekało się licznych, komiksowych kontynuacji.
Jeśli zaś skupić się na wyżej wymienionych konsekwencjach. Cóż ani kiedyś, ani teraz nie da się ukryć podczas lektury, że twórcy dali sobie spokój z niuansowaniem opowiadanej historii i pogłębianiem wiarygodności psychologicznej bohaterów - od razu przechodząc do sedna sprawy, czyli epatowania grozą w wymiarze wizualnym. „30 dni nocy” sprawia wrażenie bardzo sprawnie zrealizowanego filmu klasy „B”, w którym cały budżet pochłonęły efekty specjalne. Nie jest też dobrym pomysłem czytanie oryginalnej trylogii, na którą składają się zeszyty „30 dni nocy”, „Mroczne dni” i „Powrót do Barrow”, jednym ciągiem, bo ciemne, monochromatyczne plansze na dłuższą metę zwyczajnie męczą, a zmysły wołają o jakąś kolorystyczną odmianę.
Tak czy tak, komiks Steve’a Nilesa i Bena Templesmitha był i nadal jest artystycznym wydarzeniem, które warto poznać, bo niezmiernie rzadko zdarza się okazja, by obcować z dziełem twórców nieuznających artystycznych kompromisów. Jest to wyzwalające uczucie, jak żądza mordu, jaką wampiry postanowiły unicestwić wszelkie ślady ludzkiego życia w biednym Barrow na Alasce. Unikajcie odludnych miejsc.
Tytuł: 30 dni nocy tom 1
- Scenariusz: Steve Niles
- Rysunki: Ben Templesmith
- Wydawnictwo: Egmont
- Wydanie: I
- Data wydania: 20.10.2019 r.
- Seria: 30 dni nocy
- Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
- Druk: kolor
- Oprawa: twarda
- Format: 17,0x26,0 cm
- Stron: 368
- ISBN: 9788328197572
- Cena: 109,99 zł
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.
Galeria
comments powered by Disqus