„John Constantine, Hellblazer” tom 1: „Znak cierpienia” - recenzja
Dodane: 15-02-2022 23:40 ()
Czy można wyobrazić sobie pod-uniwersum Vertigo (nawet jeśli już się tak nie nazywa) bez udziału Johna Constantine’a? Oczywistością jest okoliczność, że takiej opcji po prostu nie ma. Stąd kreatorzy przestrzeni przedstawionej zatytułowanej jako Uniwersum Sandmana najzwyczajniej nie mogli zignorować tzw. maga mas pracujących uciskanych przez opresyjny kapitalizm pętający swoje ofiary zasiłkami i Netflixem. Stąd także ów wielbiciel sproszkowanego tytoniu odnalazł się w ramach reaktywowanego uniwersum Sandmana.
Tym bardziej że był on niezbędnie potrzebny i to od zaraz. A to z tego względu, że jako wielbiciel odziewania się w prochowce na pewnym etapie swojej aktywności odnalazł się on w gronie tzw. Płaszczowej Brygady, tj. znawców prawideł zarządzających sferą nadprzyrodzoną (zob. „Księgi Magii”). To właśnie oni w swoim czasie podjęli się zneutralizowania potencjalnego zagrożenia dla całokształtu stworzenia, który wytworzyć miał Tim Hunter, nastolatek obdarowany mocą dostępu do zasobów magicznych na niespotykaną wcześniej skalę. Biorąc pod uwagę, że od pewnego czasu wszystko ponoć marnieje, a m.in. cywilizacja zachodnia daje się opętać szaleńcom i doktrynerom dewastującym osiągnięcia wcześniejszych pokoleń Europejczyków i Amerykanów, które wytworzone przez nich standardy stały się głównymi i naśladowanymi w skali globalnej, nie zaskakuje okoliczność, że także teoretycznie spacyfikowany Tim Hunter (o czym więcej we wciąż niewydanej u nas serii – a szkoda! – „Books of Magic vol.2”) znowu wykazuje znamiona utraty kontroli nad zaklętych w nim przyrodzonym talentem. Toteż Constantine, nawet pomimo znacznego ustępowania stopniem oddziaływania na rzeczywistość za pomocą zasobów magicznych, odpala tzw. fajku i rusza ku zadaniu, które z dużym prawdopodobieństwem bez jego udziału może zakończyć się klęską.
O tym właśnie (choć gwoli ścisłości po części) tratuje niniejszy zbiór, w którym John Constantine zmuszony będzie zmierzyć się z dylematami porównywalnymi z przybliżonymi m.in. w zekranizowanym (a de facto sparafrazowanym) opowiadaniu Philipa K. Dicka „Raport mniejszości”. Czy zdecydować się na fizyczną eliminację potencjalnie arcygroźnego „elementu” w strukturze całokształtu stworzenia czy też dać szansę naturalnemu biegu spraw modyfikowanemu poprzez uświadomienie tego, który okazać się może niepowstrzymaną mocą sprawczą… Wątpliwości tu niemało; do tego nie tylko w przypadku tej akurat fabuły, jako że stanowi ona jedynie część tego zbioru. Toteż tytułowy bohater (?) postawiony zostanie przed kolejnymi wyzwaniami o powadze wymagającej douczenia się w zakresie nie tylko tzw. magii enochiańskiej (tj. oddziałującej na sferę anielską), ale też zasad ulicy fluktuujących jak mało które…
Ogólnie rzecz ujmując, Constantine raz jeszcze jest tu sobą, nawet jeśli zaproponowane przez Simona Spurriera (m.in. „Silver Surfer: In The Name”) fabuły nie iskrzą w stopniu porównywalnym z dokonaniami Warrena Ellisa, Briana Azzarello, a zwłaszcza Jamiego Delano i Alana Moore’a. Niemniej jak na standardy współczesności, nierzadko ziejące fabularną pustką opowiastki (zwłaszcza w kontekście opowieści z tzw. głębią metafizyczną) powodów do narzekań nie ma. Cieszy zatem okoliczność, że władze zwierzchnie DC Comics nie zapomniały o protagoniście, bez którego uniwersum tego wydawnictwa zdecydowanie nie byłoby kompletne. Oczywiście fani kanonicznych opowieści z jego udziałem, uznanych, obcmokiwanych, wielbionych, czuć się mogą niczym bywalcy renomowanych restauracji wyproszeni do barów szybkiej obsługi. Im jednak dalej, tym lepiej, a co najważniejsze jest okazja, by raz jeszcze przyjrzeć się aktywności jednej z najciekawszych osobowości (rzecz jasna w przekonaniu piszącego te słowa) uniwersum DC. Nawet jeśli niniejsze przedsięwzięcie (także w racji przeciętnych ilustracji w wykonaniu m.in. Toma Fowlera, Aarona Campbella i Matiasa Bergara) okaże się jedynie swoistą „łącznicą” między serią „Hellblazer” a tym, co dopiero przed nami, już po zreflektowaniu się włodarzy praw do tej marki i w konsekwencji takiego obrotu spraw angażu co najmniej ponadprzeciętnych scenarzystów. Do tego odpornych na uwarunkowania tzw. politpoprawności, zjawiska jak mało którego wypaczającego twórczą swobodę.
Na razie jednak warto dać szansę tej propozycji wydawniczej, bo nawet najbardziej wymagający wielbiciele znawcy wiedzy tajemnej, który w swoim czasie uświadamiał Potwora z Bagien co do jego roli w strukturze całokształtu stworzenia, odnajdą w niej zadziorność, zmyślność, a przy okazji także zrzędliwość Johna Constantine’a, osobnika co to nawet najwyższym hierarchom piekielnym nie zwykł się kłaniać.
Tytuł: „John Constantine, Hellblazer” tom 1: „Znak cierpienia”
- Tytuł oryginału: „Hellblazer vol.1: Marks of Woe”
- Scenariusz: Simon Spurrier, Kat Howard
- Szkic: Marcio Takara, Tom Fowler, Aaron Campbell, Matias Bergara
- Tusz: Marcio Takara, Craig Taillefer, Aaron Campbell, Matias Bergara
- Kolor: Cris Peter, Jordan Boyd, Jordie Bellaire
- Tłumaczenie z języka angielskiego: Paulina Braiter
- Wydawca wersji oryginalnej: Marvel Comics
- Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
- Data publikacji wersji oryginalnej: 21 października 2020 r.
- Data publikacji wersji polskiej: 8 grudnia 2021 r.
- Oprawa: twarda
- Format: 17,5 x 26,5 cm
- Druk: kolor
- Papier: kredowy
- Liczba stron: 216
- Cena: 79,99 zł
Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w wydaniu specjalnym „The Sandman Universe Presents: Hellblazer” nr 1 (grudzień 2019), „Books of Magic vol.3” nr 14 (styczeń 2020) oraz miesięcznika „John Constantine: Hellblazer” nr 1-6 (styczeń-czerwiec 2020).
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.
Galeria
comments powered by Disqus