„Artemis Fowl” nie trafi (na szczęście) do kin
Dodane: 09-05-2020 10:06 ()
Kenneth Branagh to artysta, z którym mam ogromny problem. Z jednej strony bardzo go szanuję za adaptacje filmowe dzieł Szekspira, uwielbiałem go jako Lockharta w „Komnacie Tajemnic”, podobał mi się w „Dunkierce”, ale z drugiej... Mam wrażenie, że sir Kenneth bardzo stara się pokazać swoje nowatorstwo oraz wszechstronność i często po prostu przesadza. Zwłaszcza gdy dostaje do ręki materiał źródłowy, który nie daje zbyt dużego pola do zmian czy interpretacji.
Fani Agathy Christie oraz komiksów (a tak się składa, że zaliczam się do obydwu grup) mogą mieć do brytyjskiego reżysera ogromne pretensje. „Morderstwo w Orient Ekspresie”, choć było sprawnie zrealizowane i komuś, kto nie czytał oryginału, mogło się podobać, to pozbawiło Poirota (granego zresztą przez Branagha) całego mnóstwa uroku i najbardziej charakterystycznych cech. Na tle niskobudżetowych produkcji z Davidem Suchetem w roli głównej, wypadł zwyczajnie słabo. Z kolei reżyserowany przez niego „Thor” to jeden ze słabszych elementów monumentalnej sagi Marvela, o którym pozwolił zapomnieć chyba dopiero rewelacyjny „Thor: Ragnarok” nakręcony przez Taikę Waititiego.
O ile jednak przytoczone powyżej filmy były pewnym rozczarowaniem, ale przynajmniej nawiązywały klimatem do książkowo-komiksowych pierwowzorów (a po drodze zdarzył się jeszcze strawny, choć nie wybitny „Kopciuszek”), o tyle „Artemis Fowl”, który wkrótce trafi na platformę Disney+, zapowiada się już nie tyle na adaptację, ile na profanację książek Eoina Colfera.
Seria o Artemisie Fowlu, irlandzkim młodocianym geniuszu zbrodni, to dzieło życia pisarza pochodzącego, a jakże, z Irlandii. W Polsce przyjęta została dosyć chłodno, o czym najlepiej świadczy to, iż jej ostatnie tomy nie zostały u nas wydane. Mimo to książki Colfera mają nad Wisłą swoich zagorzałych fanów, podobnie jak inne serie porzucone przez polskie wydawnictwa (oraz tłumaczy), że przytoczę tylko „Dzieci Czerwonego Króla” Jenny Nimmo czy „Serię niewłaściwych pytań” Lemony’ego Snicketa. Colfer znacznie bardziej doceniany jest w świecie anglojęzycznym, o czym świadczą nie tylko znakomite wyniki sprzedaży serii o Artemisie i liczne nagrody za nią, ale również fakt wynajęcia go przez Marvela do napisania powieści „Iron Man: The Gauntlet”. Recenzenci często porównywali Colfera do J.K. Rowling, a jego bestsellerową serię do cyklu o Harrym Potterze. Adaptacja filmowa była czymś naturalnym i mogła stanowić ukoronowanie kariery Irlandczyka.
Artemis ma jednak najwyraźniej pecha do ekranizacji. Pierwsza z nich, zapowiedziana już na początku XXI wieku, w której grać miała według plotek Cameron Diaz, nie doszła w ogóle do skutku. Ta najnowsza zadebiutować miała w 2019 roku, a w listopadzie 2018 roku pojawił się pierwszy zwiastun. Disney przesunął jednak premierę na maj 2020 roku, a w wyniku pandemii koronawirusa postanowił w ogóle nie wprowadzać filmu do kin tylko bezpośrednio na platformę Disney+. I chociaż brzmi to jak kiepska wiadomość to niewykluczone, że dobrze się stało.
Tak jak nie można oceniać książki po okładce, tak nie powinno się wydawać werdyktu na temat filmu po obejrzeniu zwiastuna. A jednak... W przypadku „Artemisa Fowla” nie sposób się powstrzymać. Nie trzeba być wielkim fanem książek, bo nawet pobieżna lektura kilku rozdziałów pierwszej części cyklu wystarczy, by stwierdzić, że film, którego zwiastun zaprezentował Disney, nie ma nic wspólnego z książkowym pierwowzorem. Mało tego! Nie jest to nawet ekranizacja pierwszej części, ale próba połączenia wątków ze wszystkich tomów (ośmiu lub dziewięciu, niektórzy nie uznają dziewiątej części za pełnoprawny element sagi). Dziwi to, tym bardziej że w ostatnich latach widzimy raczej odwrotny trend - filmowe adaptacje „Harry’ego Pottera” czy „Igrzysk Śmierci” mają więcej epizodów niż ich książkowe pierwowzory.
Z krótkiego zwiastuna dowiadujemy się, iż głównym antagonistą filmu będzie Opal Koboi - postać, która pojawiła się dopiero w drugiej części. Zwiastun zdradza również, że to Opal stoi za porwaniem ojca Artemisa, choć w książkach stała za nim rosyjska mafia, co zresztą również okazało się dopiero w drugim tomie. Trailer filmu pokazał też sceny, z których wynika, iż ojciec Artemisa oraz jego ochroniarz, Butler, odkryli istnienie Małego Ludu (świata wróżek, trolli i innych baśniowych stworzeń) i trzymali to w tajemnicy przed chłopcem. Tymczasem cała wyjątkowość powieściowego Artemisa polegała na tym, iż to on odkrył Mały Lud jako pierwszy człowiek od stuleci. Oprócz tego w zwiastunie widzimy:
- Artemisa, któremu przedstawiani są kapitan Holly Nieduża oraz Mierzwa Grzebaczek - jako sprzymierzeńcy. W oryginale Artemis rozpoczął swoją znajomość z Holly od... uprowadzenia jej, a Mierzwa włamał się do posiadłości Fowlów.
- Butlera o dość słusznej wadze i z siwymi włosami. W oryginale Butler był mężczyzną w sile wieku (około czterdziestoletnim) o aparycji profesjonalnego zabójcy, którego w zasadzie można byłoby nazwać jednoosobową armią.
- Artemisa, trenującego z ojcem szermierkę i walczącego. Tymczasem książkowy Artemis, choć był człowiekiem o zatrważającym intelekcie, to safanduła i słabeusz, który nie umiałby utrzymać w dłoni drewnianej laski, nie mówiąc o szabli czy florecie.
- komendanta Juliusza Bulwę, który w książce jest jowialnym, palącym obrzydliwie śmierdzące cygara cholerykiem, a w filmie... Cóż, nie jest, ponieważ gra go Judi Dench i zdecydowanie nie została ucharakteryzowana na mężczyznę.
Abstrahując od tego, że w dwuminutowym zwiastunie pokazano tak wiele, że w zasadzie niewiele pozostało do odkrycia w samym filmie, to zdumiewać może aż tak dalekie odejście od oryginału. Książki były przecież światowymi bestsellerami. Pokochano je za to, że doskonale połączyły baśń z science fiction i fantasy, a postaci w nich przedstawione nie były w ogóle czarno-białe i z przyjemnością śledziło się ich ewolucję od pierwszej do ostatniej części. I pomimo tego, że film jest jeszcze przed premierą, to już dziś wiadomo, że z tego wszystkiego został odarty. Ze zwiastuna wyłania się obraz unowocześnionej wersji „Małych agentów” (serii niegdyś rozpoznawalnej, ale dzisiaj już raczej zapomnianej). Podobnie jak w „Małych agentach” przyciągać do kin miały efekty specjalne i znane twarze (Banderas, Hayek), tak tutaj, oprócz kolorowej, futurystycznej estetyki w roli kwiatków do kożucha występują Dench i Colin Farrell. Nie mówię, że film nie okaże się na swój sposób dobry, ale nie będzie go można nazwać ekranizacją powieści o Artemisie Fowlu. Tak jak ciężko byłoby uznać za ekranizację „Harry’ego Pottera” twór, w którym w pierwszej części Harry współpracowałby z Draco Malfoyem w celu obalenia Lady Voldemort na terenie luksusowej szkoły dla dżentelmenów o nazwie Hogwart. A niestety, mówiąc językiem, którym może trafić do fanów Rowling, właśnie coś takiego zrobiono z dziełem Colfera w zwiastunie.
Dobrze się stało, iż film Kennetha Branagha trafi wyłącznie na Disney+. Z bardzo samolubnych pobudek. Być może na platformie streamingowej, która na razie nie jest jeszcze dostępna w wielu krajach, „Artemisa Fowla” zobaczy mniej ludzi niż w kinach i dzięki temu za jakiś czas doczekamy się jakiegoś resetu, nowego startu dla serii, tym razem z poszanowaniem dla materiału źródłowego. Cykl Colfera po prostu na to zasługuje. Film Branagha oczywiście obejrzę, bo choć wiem, że jako fan Artemisa nie będę nim w pełni usatysfakcjonowany, to mam nadzieję, że przynajmniej nacieszę oczy efektami (podziemny świat Małego Ludu może przecież zostać pokazany barwnie i ciekawie) i pobawię się w dalsze wyszukiwanie zmian, błędów i nieścisłości.
A sir Kennethowi życzę powodzenia w dalszej karierze - tylko niech już nie próbuje reżyserować filmów, które nie są adaptacjami Szekspira!
comments powered by Disqus