Czy „Gwiezdne Wojny” muszą podobać się fanom?
Dodane: 05-05-2020 11:02 ()
Zdaję sobie sprawę z tego, że tytuł tego tekstu może wydawać się absurdalny. Każda marka, w tym również „Gwiezdne Wojny”, musi się przecież podobać po to, żeby utrzymywać przy sobie fanów i przyciągać nowych, a co za tym idzie – zarabiać pieniądze. Mam jednak wrażenie, iż w starwarsowym fandomie zapanowało przekonanie, iż decyzje podejmowane przez Disneya muszą być podejmowane wyłącznie na podstawie kryterium „podobania się”. Tymczasem to właśnie chęć przypodobania się każdemu jest główną przyczyną złych recenzji epizodu IX.
Powrót Imperatora, powrót Lando, „nawrócony” Luke, który krytykuje swoją postawę z „Ostatniego Jedi”, zredukowanie postaci Rose niemal do zera, wprowadzenie Rycerzy Ren, Hux jako szpieg, Rey jako potomek kogoś znanego, no i w roli wisienki na torcie tzw. Reylo. „Skywalker: Odrodzenie” to dosłownie festiwal fanserwisu. W zasadzie wszystkie z wymienionych przeze mnie wątków to odbicie fanowskich pobożnych życzeń, teorii czy opowiadań spod szyldu fan fiction. Film został zupełnie odarty z elementu zaskoczenia, jeżeli tylko widz poświęcił kilkanaście minut swojego życia na przejrzenie pierwszej lepszej fanowskiej strony albo forum. Nawet te najbardziej odgrzewane kotlety (medal dla Chewiego) zostały w filmie uwzględnione, choćby nawet nie miały zbyt wielkiego znaczenia. Mniej więcej w połowie filmu byłem zupełnie przekonany, iż J.J. Abrams pokaże nam na wielkim ekranie Millicent, która zaczęła funkcjonować na Tublrze, gdy Pablo Hidalgo z Lucasfilmu zażartował sobie, że generał Hux ma kotkę o takim imieniu. Na szczęście obyło się bez tego, ale chyba tylko dlatego, iż Huxa wygryzł Pryde (postać dodana na ostatnią chwilę, która z zupełnie niewiadomych przyczyn zaczęła pełnić w Najwyższym Porządku rolę pierwszego po Kylo Renie).
Amerykańska dziennikarka i pisarka Dana Schwartz napisała na Twitterze, iż epizod IX na każdym kroku mówi do oglądających go fanów Star Wars „błagam, lubcie to, prosimy” i rzeczywiście trochę tak to wyglądało. Co ciekawe, fani też nie przyjęli filmu szczególnie ciepło, mimo że w teorii został on wprost uszyty na miarę specjalnie dla nich. Problem polega na tym, iż Abrams i spółka zignorowali jeden prosty fakt: teorie, które wrzucili do filmu, często się wykluczają, a ich zwolennicy należeli do różnych „obozów” fanów (a tych obozów w fandomie SW jest całkiem sporo). Nie da się przecież pogodzić fanów Reylo ze zwolennikami śmierci Kylo Rena, nie da umieścić Rose w filmie i jej nie umieścić, nie można z fanatycznego wyznawcy Najwyższego Porządku zrobić zdrajcy, bo nie lubi nowego szefa i nie można jednocześnie zabić Chewiego i go nie zabić. Nie można, a jednak to zrobiono.
Po premierze epizodu IX coraz wyraźniej słychać głosy, które mówią, iż poprzednia część może jednak nie była taka zła, jak się wydawało. Owszem, bezpośrednio po premierze „Ostatniego Jedi” zalała go fala krytyki. Tam problem był odwrotny, filmowi zarzucono, iż pewnymi rozwiązaniami napluł w twarz fanom. Teraz zaczyna się wreszcie doceniać jego oryginalność. Luke nie był optymistycznym gościem, który chce nieść pomoc każdemu, kogo zna? Ok, w starej trylogii mógł być kimś takim, ale teraz miał za sobą traumę wojny, walki z własnym ojcem, ciążyło też na nim brzemię odbudowy wielkiego, mitycznego Zakonu Jedi. Facet miał pełne prawo się załamać, zacząć kwestionować swój system wartości i ostatecznie dojść do ściany, którą było stanięcie z włączonym mieczem świetlnym nad głową siostrzeńca, który mógł, jego zdaniem, doprowadzić do powrotu piekła, które Skywalker pamiętał z lat młodości. Ecce homo. Ostatecznie nawet legendarny mistrz Jedi okazał się człowiekiem z zespołem stresu pourazowego. Niektórym to nie pasowało, ale nie dlatego, że nie miało sensu, tylko dlatego, że było szokująco nowatorskim podejściem do sprawy. Potrzeba było czasu, żeby się do tego przyzwyczaić, ale chyba coraz więcej ludzi rozumie, dlaczego Luke wyjechał na tę wyspę i schował się przed światem. Inny przykład: śmierć Snoke’a. Znowu, podniosło się larum, że zabito go, zanim wyjaśniono, kim jest. Ale… czy nam ta wiedza była potrzebna? W starej trylogii zupełnie nic nie wiadomo było o Imperatorze, pojawił się on na moment w „Imperium Kontratakuje”, żeby powiedzieć Vaderowi, iż Luke to jego syn, a potem zginął w „Powrocie Jedi”. Tutaj złamano schemat - „główny zły” nie okazuje się głównym złym, bo zostaje zabity, zanim tak naprawdę wdrapał się na szczyt, bitwą na Crait dowodzi już nowy Najwyższy Dowódca. A skoro Snoke nie jest jednak głównym złym, to może lepiej spuścić na niego zasłonę milczenia? Ostatecznie okazał się dzieckiem Palpatine’a postacią dość poboczną, środkiem Kylo Rena do celu, którym to celem była władza (dopóki epizod IX tego nie zmienił i z człowieka od „daj przeszłości umrzeć, zabij ją”, zrobił gościa totalnie w przeszłości uwięzionego). Nawet ta irytująca dla wielu postać Rose była na swój sposób powiewem świeżości – oto rebeliantka najniższego szczebla nagle zostaje postawiona w centrum uwagi i zdobywa się na coś heroicznego, tak jak jej siostra, która na samym początku filmu dokonuje największego poświęcenia. No i twórcy „Ostatniego Jedi” chcieli chyba wprowadzić jakieś napięcie, swego rodzaju trójkąt miłosny pomiędzy Rose, Finnem a Rey. W „Skywalker: Odrodzenie”, ze względu na brak Rose, wątku tego już nie rozwinięto.
Słuchanie fandomu do przesady objawiło się jako wada również w decyzji o zmianie reżysera epizodu IX. Abramsowi często zarzucano, iż „Przebudzenie Mocy” to kopia „Nowej Nadziei” (rzeczywiście, filmy miały dość podobną konstrukcję oraz trzecią, lepszą i większą, Gwiazdę Śmierci), ale ogólnie film został ciepło przyjęty, jako niezłe wprowadzenie do kolejnej sagi i otworzenie kilku potencjalnie ciekawych wątków. Pojawienie się „Ostatniego Jedi” narobiło zamieszania – Disney przestraszył się niepochlebnych opinii fanów i zszedł z obranej przez siebie drogi. Zamiast powierzyć każdy film innemu reżyserowi, wrócił do Abramsa, który miał ratować sytuację. Problem w tym, iż Abramsowi nie podobała się wizja Riana Johnsona, w związku z czym nakręcił on… kontynuację swojego „Przebudzenia Mocy”, z uwzględnieniem tylko tych wątków, których absolutnie pominąć nie mógł (np. śmierć Snoke’a i Luke’a). Ponadto dostaliśmy film o konstrukcji „Powrotu Jedi”, dokładnie z tym samym „głównym złym”, z tym samym nawróceniem innego złego, ze śmiercią dawnego złego w ramionach dobrego i z dobrym, którym na końcu ma wizję duchów Mocy z przeszłości. George Lucas powiedział kiedyś, że epizody starej trylogii i trylogii prequeli się ze sobą rymują, ale Abrams poszedł o krok dalej, a może nawet o jeden most za daleko. Nawet zagorzali fani przyznają, że to już przesada, a finał filmu stał się przez to oczywisty już na jego początku. We mnie nie wzbudził żadnych emocji i to chyba jedyny taki przypadek w całej sadze.
A przecież były sygnały, że warto zaryzykować i przełamać schematy. Serial „Wojny Klonów”, który był wyjściowo tworem dla dzieci, stał się tworem zdecydowanie mroczniejszym i fabularnie dojrzalszym niż filmy, przez co zdobył ogromną popularność i uznanie. „Łotr 1”, w którym wyrżnięto w pień wszystkich głównych bohaterów i pokazano najbardziej brutalnego Vadera w historii, jest przez wielu uważany za najlepszy z disnejowskich filmów. Do dziś za najlepsze gry komputerowe spod znaku Star Wars uchodzą obie części „Knights of the Old Republic” oraz seria „Jedi Knight”, a przecież dzieła te, pomimo że nie można im odmówić gwiezdnowojenności, nie są raczej odbiciem oczekiwań fanów – drugi KotOR ustami Krei podważa wręcz wszystko to, co fani wcześniej sądzili o Jedi i Sithach, można wręcz powiedzieć, że demitologizuje, a nawet obrzydza samą Moc. Wydawać by się mogło, iż to tak obrazoburcze, że każdy fan Gwiezdnych Wojen powinien złapać się za głowę, a jednak tak się nie dzieje.
Disney trochę pogubił się w swoich poczynaniach i pragnąc zadowolić niemal każdego, pozostawił gros fanów z uczuciem niedosytu. Wydaje się jednak, iż koncern spod znaku Kaczora Donalda i Myszki Miki zaczyna wyciągać wnioski. Do prac nad kolejnym etapem rozwoju marki, Project Luminous czy też High Republic, zaangażował grupę autorów, która ma opracować zręby uniwersum w innym punkcie czasowym niż filmy, opracować zarysy historii i postaci, a następnie z żelazną konsekwencją wypełniać świat Star Wars nowymi, spójnymi, oryginalnymi historiami. Na tym właśnie polega szacunek do fanów. Nie na rozpaczliwych próbach pogodzenia oczekiwań wszystkich miłośników sagi, mimo różnic w ich gustach, dojrzałości i wieku, ale na przygotowaniu klimatycznych opowieści, które sprawią, iż „Gwiezdne Wojny” będzie chciało się odkrywać i będą one ciągłym zaskoczeniem. I nawet jeżeli nie każdy będzie zachwycony tym, co odkryje, to przynajmniej nie powinien czuć się rozczarowany, iż całość wyczytał już wcześniej na forach internetowych pośród teorii fanowskich albo obejrzał na jednym z wielu fandomowych kanałów youtubowych.
comments powered by Disqus