„Gwiezdne Wojny”: „Skywalker. Odrodzenie” - recenzja

Autor: Marcin Andrys Redaktor: Motyl

Dodane: 19-12-2019 22:32 ()


Jak mówi kultowe przysłowie „Na krzywe drzewo nawet Salomon nie naleje”. J.J. Abrams nie miał łatwego zadania i bynajmniej nie było nim zatarcie niesmaku po wyczynach Riana Johnsona w Ostatnim Jedi. Sprostać oczekiwaniom Disneya nie jest łatwo, bo wówczas nie ma mowy o kręceniu filmu z pasją, a jedynie o robieniu pod konkretne wytyczne. Dziewiąty epizod gwiezdnej sagi tak właśnie wygląda. Skalkulowany do granic możliwości, przewidywalny, mało emocjonujący, mający po trupach doprowadzić festiwal efektów komputerowych do końca. Z tego zadania Abrams wywiązał się sumiennie, ale czy dostarczył film, o którym będzie się dyskutować latami? Otóż nie.

Po zgładzeniu Snoke’a i odejściu Luke’a Skywalkera stało się jasne, że by widowisko miało trwać, trzeba wskrzesić dawnego wroga. Ian McDiarmid, pytając George'a Lucasa w 2012 r., czy grana przez niego postać definitywnie nie żyje, otrzymał od kreatora gwiezdnej sagi przytakującą odpowiedź. Jakież musiało być zdziwienie aktora, gdy kilka lat później okazało się, że to jednak Palpatine pociąga za wszystkie sznurki w każdej z dotychczasowych trylogii. Dla wielbicieli Gwiezdnych wojen, ale też widzów podchodzących do tego fenomenu dość powściągliwie, chyba zawsze było jasne, że przeciętni wyrobnicy zaangażowani na potrzeby kosmicznej opowieści nie wzniosą się na wyżyny i nie pokuszą o coś zarówno nowego, jak i złowieszczego. Palpatine był jedynym wyborem, słabym i oklepanym, ale gwarantującym oczekującej na wybitne zakończenie sagi gawiedzi namiastkę emocji. Powracające zło, które trzeba pokonać raz jeszcze, by definitywnie przywrócić równowagę mocy. Do trzech razy sztuka, może w końcu się uda. Były imperator proponuje Kylo Renowi nieograniczone środki w postaci gwiezdnej floty, z kolei Rey stara się odnaleźć artefakt Sithów, który doprowadzi ją do kryjówki Palpatine’a.

Od poprzedniego epizodu stało się jasne, że drogi tej pary przetną się jeszcze nie raz i nie dwa. Bo akurat gwiezdna saga nie ma obecnie nic lepszego do zaoferowania niż pojedynki na miecze świetle. Przykro mi to stwierdzić, ale kreacja tego bogatego świata zeszła na dalszy plan. Nawet jeśli pojawiają się nowe postaci i lokacje – obojętnie jak kuszące oko – to i tak są wprowadzane jedynie jako kolejny punkt gwiezdnej podróży, przystanek do odhaczenia w celu wykonania głównego zadania. Starcie Rey z wrogiem ujawniające jej nowe, fantastyczne moce to trochę za dużo jak na początkującego Jedi, który nie dokończył treningu pod okiem Luka Skywalkera. Ten również pojawia się tutaj, choć w epizodycznej roli. Widać jednak, że zarówno Hamill, jak i nieodżałowana Carrie Fisher, a nawet wyciągnięty z pawlacza staruteńki Lando w interpretacji Billy'ego Dee Williamsa - są wykorzystywani na wszelkie możliwe sposoby, by przedłużyć ten sen o potędze, gdy tymczasem jest to już jedynie kolos na glinianych nogach chylący się ku upadkowi. Gdy widzi się na ekranie wierzchowce galopujące po zawieszonym w przestrzeni kosmicznej imperialnym krążowniku, to człowiek się zastanawia, jaką większą głupotę może jeszcze zaserwować dzieło Abramsa.

Trudno bowiem wytłumaczyć gros nienaturalnych scen wmontowanych w celu wykorzystania ujęć z księżniczką Leią odrzuconych w montażu Przebudzenia Mocy, dołączenie Luke’a po którymś z kolei przepisaniu scenariusza, by niczym magnes przyciągnął swoją osobą pragnącą ujrzeć jeszcze raz Hamilla w tej roli widownię. Porażkę ponosi zatem cały zastęp nowych bohaterów i aktorów odgrywających ich role, które w przeważającej mierze są skonstruowane na chybcika, mało charyzmatyczne i niestety z kiepskimi dialogami. Całość trzyma rywalizacja głównych bohaterów – czyli Rey i Kylo Rena – ze wskazaniem na Adama Drivera, który po raz kolejny pokazał, że z nędznie skrojonej roli potrafi wykrzesać nieco dramaturgii. Poe Dameron, Finn i cała reszta to dodatki przemijające tak szybko, jak strzał z blastera. Twórcy robili wszystko, by uatrakcyjnić ten przeciętny seans, wyciągając zza pazuchy nie tylko dawnego imperatora, ale też modyfikując moc, a nawet decydując się na takie nostalgiczne chwyty jak gościnny występ Harrisona Forda.

Niezwykle trudno nazwać nową trylogię spójną wizją, bo początek był obiecujący, a kolejne odsłony popsuły pierwsze, entuzjastyczne wrażenie. Efekty specjalne same nie grają i nie przełożą się na sukces filmu, a w przypadku dziewiątego epizodu udowodniono, że można zarżnąć kurę znoszącą złote jajka poprzez brak zdecydowania i chęci zrobienia czegoś wspaniałego, a nie tylko zakończenia gwiezdnej sagi na przysłowiowy odwal. Ogólnie rzecz mówiąc, Skywalker. Odrodzenie jest wielkim rozczarowaniem.

Ocena: 3/10

Tytuł: Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie 

Reżyseria: J.J. Abrams

Scenariusz: J.J. Abrams, Chris Terrio

Obsada:

  • Daisy Ridley
  • John Boyega
  • Oscar Isaac
  • Adam Driver
  • Mark Hamill
  • Carrie Fisher
  • Domhnall Gleeson
  • Ian McDiarmid
  • Keri Russell
  • Billie Lourd
  • Billy Dee Williams
  • Joonas Suotamo
  • Kelly Marie Tran

Muzyka: John Williams

Zdjęcia: Dan Mindel

Montaż: Maryann Brandon, Stefan Grube

Scenografia: Rosemary Brandenburg

Kostiumy: Michael Kaplan

Czas trwania: 141 minut

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.


comments powered by Disqus