„Hawkeye” tom 3: „L.A. Woman” - recenzja
Dodane: 01-05-2018 16:37 ()
Po politpoprawnym eksperymencie, który przed kilkoma laty poczęli wdrażać włodarze Marvela, „modernizując” swoje sztandarowe marki według wytycznych tej doktryny, ów wydawca wciąż ponoć liczy straty. A to z tego względu, że spora część dotąd wiernych odbiorców produkcji Domu Pomysłów, ujmując rzecz kolokwialnie, sceptycznie odniosła się do zastępowania ich ulubionych bohaterów „produktami zastępczymi”. Podobnie jak m.in. Iron Man, Thor, Wolverine i Kapitan Ameryka również Hawkeye nie uniknął wciągnięcia w tę osobliwą tendencję. Owa okoliczność służyć miała przygotowaniu gruntu pod zastąpienie go w roli centralnej osobowości poświęconego mu miesięcznika przez Kate Bishop, młodocianą (a przy tym żeńską) imitację Clinta Burtona udzielającą się wcześniej w szeregach Young Avengers.
O ile bowiem w obu poprzednich wydaniach zbiorczych to właśnie ów biegły w łucznictwie Mściciel odgrywał przysłowiowe pierwsze skrzypce na kartach tego tytułu, o tyle tom trzeci de facto w całości „anektowała” rzeczona młódka. Efekt? Najbardziej nieudana odsłona z dotąd opublikowanych albumów cyklu. Zresztą to się po prostu nie miało prawa udać, jako że postać Kate wyzbyta jest choćby śladowej charyzmy. Niemniej po kolei.
Znużona kooperacją z „jedynym prawdziwym” Hawkeye’em młodociana panna Bishop decyduje się pożegnać zarówno ze wspomnianym, jak i z „Wielkim Jabłkiem”. Wybywa zatem na drugi kraniec Stanów Zjednoczonych, do tzw. słonecznej Kalifornii. Jej wybór pada na Los Angeles i to właśnie w owym mieście liczy ona na poukładanie swoich spraw oraz szansę na tzw. nowy początek. Jak nie trudno się domyślić miast tego rzeczona niemal z miejsca wpada w liczne tarapaty. Kończy się gotówka od „dzianego” ojca, jej auto (obowiązkowo fioletowe) zostaje odholowane przez nieznające słowa „wyrozumiałość” służby drogowe, a na „dokładkę” tropem z pozoru rezolutnego dziewczęcia zmierza znana z albumu „Moje życie to walka” Madame Masque.
Początkowo wiele wskazuje, że potencjalny czytelnik będzie miał do czynienia ze standardową, superbohaterską opowiastką sformatowaną nie tyle na odbiorcę niewymagającego, ile lubującego się w tej konwencji i z przyjemnością (a przy tym w znacznej ilości) przyswajającego jej przejawy. Tak dobrze niestety nie jest, bo scenariusz względnie prędko rozłazi się w przysłowiowych szwach, a przynajmniej część jego elementów ociera się wręcz o niezamierzoną groteskę. Jak już wcześniej zasygnalizowano, zasadniczym problemem jest sama postać Kate Bishop, osobowość w porywach trzecioligowa, której nie pomogło nawet lansowanie w ramach deklaratywnie popularnej formacji Young Avengers (żadna z dotąd poświęconych im serii nie dobrnęła nawet do dwudziestego epizodu). Nie dość na tym ma się poczucie, że w zestawieniu z jej wcześniejszymi występami (jak choćby w opublikowanej w ramach „Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela” opowieści „Styl > Treść”) postać tę w jeszcze większym stopniu zinfantylizowano, co z oczywistych względów nie sprzyja jej ogólnemu rozwojowi. Posługując się terminologią użytkowaną przez współczesną młodzież, Fraction „przehajpował” swój pęd w zamiarze upodobnienia powierzonej mu bohaterki do części współczesnych dziewcząt borykających się z perspektywą porzucenia młodzieńczej beztroski (na ogół finansowanej przez rodziców) i koniecznością podjęcia pracy zarobkowej. Uzupełnienie fabuły o elementy typowe dla wzmiankowanej tendencji, która tak fatalnie wpłynęła na jakość oferty Marvela (m.in. „zajefajni” czarnoskórzy homoseksualiści etc.), wypada interpretować w kategorii na swój sposób zabawnej ciekawostki psychiatrycznej.
W warstwie plastycznej daje o sobie znać absencja Davida Aja, jednej z „jaśniejszych” stron inicjatywy pt. „Hawkeye vol.4”. Ten bowiem ilustrował w tym czasie publikowaną na przemian z „L.A. Woman” fabułę z udziałem Clinta Burtona (notabene zebraną w zapowiedzianym tomie czwartym pt. „Rio Bravo”). Ustąpił on zatem miejsca Annie Wu (wcześniej udzielającej się przy pojedynczych numerach takich serii jak m.in. „Archie” i, nomen omen, „Young Avengers vol.2”) oraz Javierowi Pulido, współautorowi rysunków w albumie „Moje życie to walka”. Oboje starali się, jak mogli, dzięki czemu przynajmniej ta część tego przedsięwzięcia prezentuje poziom względnie satysfakcjonujący. Owszem, w pracach przywołanej plastyczki znać skłonność do uproszczeń i osobliwej „banalizacji” form, co w przypadku niezbyt lotnego scenariusza Fractiona pogłębia poczucie obcowania z lekturą przeznaczoną raczej dla młodszych nastolatków. Z drugiej strony być może właśnie ów model potencjalnego odbiorcy „L.A. Woman” doceni jej wysiłki w dwójnasób. Biorąc pod uwagę, że obecni decydenci Marvela sprawiają wrażenie, jakby uważali znaczną część odbiorców swojej oferty za przedstawicieli wspomnianej grupy wiekowej, ta okoliczność w gruncie rzeczy nie dziwi. Z kolei Pulido można śmiało uznać za twórcę w podjętym fachu co najmniej o klasę bardziej biegłego od jego koleżanki, co daje się zauważyć zarówno w trafnie ujmowanej dynamice sekwencji ukazujących ruch, jak również ogólnie w sposobie prowadzenia kreski. Drobne błędy rysunkowe pojawiają się na tyle incydentalnie, że nie rzutują one na jakość jego pracy. Ze swoich obowiązków jak zwykle wzorcowo wywiązuje się Matt Hollingsworth, którego przynajmniej część wielbicieli tego medium pamięta z takich projektów jak „Śmierć”, „Przedwieczni” i „Jessica Jones: Alias”. W tym akurat przypadku zdecydował się on na dobór chłodnych odcieni barw (w tym zwłaszcza błękitu oraz charakterystycznego dla Kate Bishop fioletu), wpisując się tym samym w jedną z tendencji w ramach estetyki tzw. komiksu niezależnego.
Chciałoby się w większym stopniu docenić trud autorów tej odsłony w mniemaniu co poniektórych „rewelacyjnej” serii „Hawkeye vol.4”. Niestety „L.A. Woman” wpisuje się w fortunnie stopniowo obumierający pęd tresowania czytelnika w regułach politpoprawności za pomocą komiksowego medium. Widomym znakiem porażki tego zamierzenia są spektakularne klapy takich przedsięwzięć jak przesycone wspomnianą doktryną „Mockingbird” i „America” oraz kolejne restarty coraz słabiej sprzedających się tytułów z udziałem protagonistów, którzy docelowo mieli zastąpić „rednecków” pokroju Tony’ego Starka, Steve’a Rogersa i właśnie Clinta Burtona. Nie dość na tym zaproponowana w tym albumie opowieść jest utworem po prostu słabym. Krótko pisząc, pozycja do natychmiastowego zapomnienia.
Tytuł: „Hawkeye” tom 3: „L.A. Woman”
- Tytuł oryginału: „Hawkeye: L.A. Woman”
- Scenariusz: Matt Fraction
- Szkic i tusz: Javier Pulido, Annie Wu
- Kolory: Matt Hollingsworth
- Tłumaczenie z języka angielskiego: Marceli Szpak
- Wydawca wersji oryginalnej: Marvel Comics
- Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
- Data premiery wersji oryginalnej: 21 października 2014 r.
- Data premiery wersji polskiej: 18 kwietnia 2018 r.
- Oprawa: miękka ze „skrzydełkami”
- Format: 16,5 x 25,5 cm
- Druk: kolor
- Papier: kredowy
- Liczba stron: 120
- Cena: 39,99 zł
Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w miesięczniku „Hawkeye vol.4” nr 14, 16, 18, 20 (styczeń-listopad 2014) oraz „Annual” nr 1 (wrzesień 2013).
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie tytułu do recenzji.
Galeria
comments powered by Disqus