„Czarna Pantera” - recenzja trzecia
Dodane: 27-02-2018 12:37 ()
Informacja o ekranizacji przygód Czarnej Pantery jednocześnie bardzo mnie ucieszyła i nieco zaniepokoiła. Wprowadzenie kolejnego superbohatera do kreowanego przez Marvel filmowego uniwersum (w moim i chyba nie tylko moim odczuciu w o wiele bardziej przemyślany od DC sposób) to szansa na odświeżenie serii, możliwość innego spojrzenia na temat blockbusterowej walki dobra ze złem. Tym bardziej że chodzi o postać wprawdzie niezbyt dobrze znaną szerokiemu gronu odbiorców, ale i charakterystyczną, mającą szanse stać się obok Iron Mana, Hulka (który aż się prosi o osobny film, wszak Incredible Hulk to odległy 2008 rok) czy Thora wizytówką serii. Czarną Panterę wśród panteonu herosów Marvela wyróżniają afrykańskie korzenie – nie tyle na poziomie koloru skóry, ile właśnie uosabianie esencji Czarnego Lądu. T’Challa, przywdziewając kostium Czarnej Pantery, nie tylko walczy ze złem, ale także broni swojego ludu, zamieszkującego położoną w sercu Afryki Wakandę. Królestwo to z pozoru przypominające niewielkie ubogie afrykańskie państwo, tak naprawdę jest niezwykłym mocarstwem, które dzięki ogromnym złożom vibranium wyprzedza pod względem technologicznym najbogatsze kraje świata. Obawy wiązały się z tym, że historia o czarnoskórym bohaterze może zostać zdominowana przez dyskurs rasowy w ramach poprawności politycznej (w przypadku filmów Marvela zahaczającej czasem o hiperpoprawność) oraz że kontekst kolonializmu, nierozerwalnie związany z tematem Afryki, przysłoni inne problemy. Na szczęście tak się nie stało; to znaczy, nie całkiem, ale po kolei…
Muszę przyznać, że ostatnie dzieło z uniwersum Marvela, Thor: Ragnarok, zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie, obok Deadpoola to chyba najlepszy marvelowski film. Czarnej Panterze brakuje tego rozmachu, ale nie takie było założenie tego filmu – jako origin story – więc za wadę tego uznawać nie należy. Natomiast fabuły specjalnie chwalić również nie można. Schemat: umierający ojciec przekazujący władzę i związane z nią brzemię odpowiedzialności, mroczna przeszłość z tym związana i wróg (lecz czy złoczyńca?), który staje się dla bohatera lustrem, w którym może się przyjrzeć samemu sobie i swojej misji przedstawiono poprawnie, ale bez większego polotu. Na wyróżnienie zasługuje z całą pewnością brak całkowitego przyznania racji protagoniście i zdyskredytowanie motywacji antagonisty. Tak naprawdę obaj mają poniekąd rację, co znajduje swój wyraz w finale. A idzie nie o wydumaną walkę światłości z mrokiem, tylko o społeczno-ekonomiczne kwestie. Postawa izolacjonizmu króla T’Challi kontra idea ekspansji militarnej, jaką wyznaje jego oponent. Stawką jest nie tylko los Wakandy, lecz wszystkich czarnoskórych: zarówno afrykańskich państw zaliczanych do Trzeciego Świata, jak i Afroamerykanów z biednych dzielnic Stanów Zjednoczonych, którym bogate w złoża vibranium państwo miałoby pomóc.
Problemy te biorą w filmie górę, stanowią najważniejszą kwestię i źródło sporu. Na szczęście nie zostają nadmiernie doprawione ciągłym wspominaniem zaszłości kolonialnych. Wprawdzie kontekstowo problem kolonizacji Afryki jest obecny przez cały czas, ale w bezpretensjonalny sposób; a wprost przywołuje się go ledwie dwa (tyle naliczyłem) razy – scena w muzeum oraz ta po udanej operacji Rossa. Cieszy także brak podnoszenia kwestii rasizmu. Znalazły jednak one zastępstwo w lekko feminizującym wątku wakandyjskich kobiet oraz forsowaniu więzów rodzinnych czy szerzej solidarności społecznej. Choć wszystko przedstawiono w dosyć upraszczający sposób, to nie wypadło to tak źle i dzięki niech będą za to, że nie przekroczono ideologicznych granic wyznaczonych przez gatunek.
Bo zepsułoby to całkiem niezły film. Ogromne brawa za piękne zdjęcia: Afryka w Czarnej Panterze wygląda niemal obłędnie: dziko i tajemniczo; w przeciwieństwie do futurystycznego centrum Wakandy, przesyconego technologią. Jednak to nie Afryka-Wakanda (natura-technologia) stanowi tu główną dychotomię, lecz zderzenie tej afrykańskiej techno-utopii z biedą afroamerykańskich blokowisk. Podobny zabieg zastosowano w przypadku ścieżki dźwiękowej, gdzie plemienna afrykańska muzyka przeplata się z rapem. Również tu zabieg się powiódł, dając świetną mieszankę.
Aktorsko całość stoi na wysokim poziomie. Chadwick Boseman jako T’Challa wypada przekonująco, podobnie jak Letitia Wright jako Shuri. Nieco mniej może Michael B. Jordan, gdyż rola Killmongera dawała większe możliwości popisu. Jako drugoplanowych sojusznika i wroga pochwalić należy Martina Freemana i Andy’ego Serkisa: pierwszego za rolę dyskretnego przedstawiciela „pierwszego świata” wśród czarnych, drugiego za psychopatycznego złoczyńcę. Wspomnieć należy o zabiegu wplecenia afrykańskiego akcentu do angielskiego, jakim posługują się czarnoskórzy bohaterowie w filmie połączonym ze wstawkami z języka plemiennego.
Podsumowując, trzeba stwierdzić, że Czarna Pantera raczej bardziej przedstawia widzom Afrykę aniżeli samego tytułowego bohatera. Jego poczynania i motywacje zostają wchłonięte przez dyskurs nierówności społecznych, co puentuje finał historii wyreżyserowanej przez Ryana Cooglera. A jednocześnie jakby chciano tę Afrykę na czymś oprzeć, odwołując się do uwiecznionych obrazów, wzbudzających u widza nostalgię. No bo jak tu inaczej traktować jedną z ostatnich scen, w której Killmonger ogląda razem z T’Challą zachód słońca nad rozległą afrykańską ziemią. W oczach staje Mufasa pokazujący Simbie na Lwiej Skale ich królestwo. Podobnie zresztą jak w przypadku dziedziczenia władzy i walki o tron królewskiego syna z uzurpatorem.
Mimo tego braku wyraźnego pomysłu na Afrykę, złożoną z klisz, to i tak może ona urzec: dzięki zdjęciom, muzyce i czemuś, co ogólnie można nazwać klimatem. Klimatem wprowadzającym powiew inności. Czarna Pantera wydaje się preludium przed nową odsłoną Avengers. Wojna bez granic ma bowiem dostarczyć tego, co w tej produkcji pominięto: epickość w globalnej (czy wręcz nadglobalnej skali). A tymczasem pobądźmy trochę razem z młodym królem T’Challą na Czarnym Lądzie, który może urzec, mimo palących go problemów.
Ocena: 7,5/10
Tytuł: „Czarna Pantera”
Reżyseria: Ryan Coogler
Scenariusz: Ryan Coogler, Joe Robert Cole
Obsada:
- Chadwick Boseman
- Michael B. Jordan
- Lupita Nyong'o
- Danai Gurira
- Martin Freeman
- Daniel Kaluuya
- Letitia Wright
- Winston Duke
- Angela Bassett
- Forest Whitaker
- Andy Serkis
Muzyka: Ludwig Göransson
Zdjęcia: Rachel Morrison
Montaż: Debbie Berman, Michael P. Shawver
Scenografia: Jay Hart
Kostiumy: Ruth E. Carter
Czas trwania: 140 minuty
comments powered by Disqus