"Deadpool" - recenzja druga
Dodane: 14-02-2016 19:16 ()
Studio Fox od dawna stara się rozbudować swoje filmowo-komiksowe uniwersum. O ile obrazy z udziałem uczniów szkoły Xaviera osiągają zadowalające wyniki finansowe, a przy tym są udanymi produkcjami, pozostałe tytuły, głównie dotyczące pierwszej rodziny Marvela, nie napawają optymizmem. Nic zatem dziwnego, że postawiono na postać nieszablonową, której daleko do klasycznego superbohatera, niemniej silnie związaną z mutantami.
Deadpool pojawił się już raz na dużym ekranie jako drugoplanowa postać w obrazie „X-Men Geneza: Wolverine”. Jednakże ten swoisty chrzest bojowy nie wypadł zbyt pomyślnie, ani dla samej produkcji, ani tym bardziej dla Deadpoola. Wcielający się w niego Ryan Reynolds przez długi czas usilnie zabiegał o solowe przygody Wade’a Wilsona i, jak widać, osiągnął swój cel.
Fabuła ma w tym przypadku pretekstowe znaczenie. Cierpiący na śmiertelną chorobę Wade decyduje się na eksperymentalną kurację, która nie tylko wyleczy raka, ale też obudzi uśpione geny i doprowadzi do mutacji. Szkopuł w tym, że „dobrodzieje” stojący za projektem, którego nie powstydziłby się wizjoner pokroju Williama Strykera, nie zamierzają nie skorzystać z nowych umiejętności byłego komandosa. Wade nie należy do osób spolegliwych i na atak odpowiada brutalną ripostą, a, że jest praktycznie niezniszczalny, to jego przeciwnikom pozostaje zastosować znane i lubiane środki przymusu, sprowadzające się do porwania ukochanej osoby.
Już scena otwierająca film zapowiada, że mamy do czynienia z osobliwym bohaterem, a raczej antybohaterem. Deadpool nie lubi pracować zespołowo, stosuje proste metody, które zazwyczaj kończą się śmiercią jego przeciwników, uwielbia czerwone wdzianka oraz nadziewać szwarccharaktery na swoje miecze niczym na rożen. Do tego jest zniewalająco zabawny, a gęba to prawie nigdy mu się nie zamyka. Mimo swojej niechęci do superbohaterskich wyczynów jest zmuszony skorzystać z pomocy dwójki X-Men, Colossusa oraz Negasonic Teenage Warhead. Czemu tylko dwóch mutantów? Bo na tyle wystarczyło Foxowi funduszy.
Oglądanie w kółko zabójczej siepaniny byłoby mało zjadliwe dla widza, dlatego też Tim Miller wyszedł z pomysłowego założenia, aby bieżącą akcję poprzeplatać flashbackami. „Deadpool” nie tylko parodiuje filmy o superherosach, ale przede wszystkim stanowi czarujące love story. W sam raz na walentynkowy wieczór. Zresztą trudno odmówić parze głównych bohaterów uroku, bowiem zarówno Wade jak i Vanessa pałają do siebie wielkim, namiętnym uczuciem, które wręcz tryska z ekranu. W ich przypadku nie jest to mdła i przesadnie romantyczna więź, a prawdziwa miłość pokazana z rozbrajającą szczerością przez Ryana Reynoldsa i zmysłową Morenę Baccarin. Równie udanie wypadają pozostałe postaci – Colossus wreszcie wygląda jak potężny ruski o naiwnych, idealistycznych poglądach i gołębim sercu, a przeciągnięta na jasną stronę bohaterstwa Negasonic Teenage Warhead to skrzyżowanie Sinead O’Connor z Ellen Ripley o iście atomowym uderzeniu. Trochę szkoda mało wyrazistych przeciwników, bo zarówno Ajax jak i Angel Dust są ciekawymi postaciami, ale szczególnie ten pierwszy w interpretacji Eda Skreina przy Deadpoolu wypada nazbyt mizernie. Cieszy natomiast, że Fox korzysta z komiksowego bogactwa i sięga po postaci trzecio- i czwartoplanowe. Chciałoby się oglądać jeszcze więcej Morlocków na dużym ekranie, bo w ich szeregach znajdują się nietuzinkowe i niezasłużenie zapomniane charaktery.
Nie trzeba podkreślać, że w „Deadpoolu” dominują słowa na literę F (tylko 84), a autorzy mają wielki ubaw drwiąc sobie z Wolverine’a na wszelkie możliwe sposoby, z zamieszania wynikającego z luźnego podejścia do linii czasu w cyklu „X-Men”, ale też z całej superbohaterskiej konwencji. Wyśmiewane są pozostałe komiksowe alter ego Ryana Reynoldsa, na ekranie przemykają się zarówno Green Lantern, poprzedni Deadpool, a przywoływany jest także Blade. Obrywa się nawet etatowym tuzom kina akcji jak Liam Neeson. Żarty przekraczają granicę dobrego smaku niejednokrotnie, ale trzeba uczciwie przyznać, że film Tima Millera właśnie taki powinien być. Zabawny, bezkompromisowy, krwawy, sprośny, a także brutalny. Przerysowanie sięga zenitu, co też wywołuje nieokiełznane salwy śmiechu podczas seansu.
„Deadpool” to idealny film na Walentynki, prosty w odbiorze, dosadny w swej wymowie, a przy tym rozbrajająco śmieszny. Oczywiście nie jest to obraz na każdy gust, ale jak ktoś zna choć trochę komiksowy pierwowzór lub dał się uwieść niezwykle skutecznej i intensywnej kampanii reklamowej, to wyjdzie z kina bardzo usatysfakcjonowany. Pozostaje czekać na kontynuację, bo nie wątpię, że obraz Millera zostanie jedną z najbardziej kasowych ekranizacji komiksów.
Tytuł: "Deadpool"
Reżyseria: Tim Miller
Scenariusz: Rhett Reese, Paul Wernick
Obsada:
- Ryan Reynolds
- Morena Baccarin
- Ed Skrein
- T.J. Miller
- Gina Carano
- Brianna Hildebrand
- Stefan Kapicic
Zdjęcia: Ken Seng
Muzyka: Junkie XL
Montaż: Julian Clarke
Scenografia: Sean Haworth
Kostiumy: Angus Strathie
Czas trwania: 108 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
comments powered by Disqus