"X-Men Geneza: Wolverine" - recenzja druga
Dodane: 03-05-2009 16:30 ()
Jak łatwo zniszczyć legendę bohatera można przekonać się na przykładzie najnowszego obrazu Gavina Hooda. Miłośnicy tej postaci chyba w najczarniejszych snach nie spodziewali się takiego obrotu sytuacji. Jednak czego można wymagać po dziurawym scenariuszu, niemiłosiernie pociętym filmie, kiepskiej grze aktorskiej i niedopracowanych efektach specjalnych? Wszystkie czynniki przemawiają na niekorzyść najnowszego działa ze stajni Marvela, co nie przeszkadza produkcji zarabiać grubych milionów dolarów.
Posiada wiele imion - James Howlett, Patch, Logan, Weapon X, ale najbardziej znany jest jako Wolverine. Jedna z najpopularniejszych komiksowych postaci, a także ikona współczesnej popkultury wraca do kin, tym razem w solowym występie.
Kiedy Bryan Singer kompletował obsadę do „X-Men” to z godnym podziwu poświęceniem szukał najlepszego odtwórcy do roli Rosomaka. Pierwotnie postać tę miał zagrać Dougray Scott, ale musiał zrezygnować. Twórca „Podejrzanych” postawił na mało znanego Australijczyka Hugh Jackmana. Wybór okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę, a przy okazji otworzył przed aktorem wrota do kariery w Hollywood. Wydawać by się mogło, że sukcesor spuścizny Singera i Ratnera będzie miał ułatwione zadanie. Na tacy otrzymał wymarzonego aktora do głównej roli, jedynie wystarczyło zadbać o całą resztę. Twórcy dokonali niemożliwego – udało im się wszystko zepsuć.
Samodzielny występ Logana na srebrnym ekranie zawsze kojarzył mi się z historią pokroju Weapon X – mroczną, brutalną, rozgrywającą się na pograniczu jawy i snu, przedstawiającą Rosomaka jako rozwścieczoną bestię. Przez te wszystkie lata Marvel starał się jak tylko mógł rozmieniać na drobne legendę Wolverine’a. Odsłaniał kolejno karty z jego niejasnej przeszłości. „Originy” czy „Endy” całkowicie zmieniły wizerunek postaci, która narodziła się blisko 35 lat temu na kartach komiksu "The Incredible Hulk". Prawa rynku, komercyjne zapędy, czy oczekiwania fanów to gros czynników odpowiedzialnych za powyższy obrót wypadków. Wybierając scenariusz produkcji należało wspomniane historie przepuścić przez odpowiednio skuteczny filtr. Tymczasem otrzymaliśmy malowniczy balet przeróżnej maści mutantów uzupełniony o fragment z pamiętnika bohatera zatytułowany: „Kogo spotkałem na swojej drodze, zanim trafiłem do X-Men – historia prawdziwa”.
Gavin Hood snuje opowieść o Rosomaku począwszy od pomysłowego, aczkolwiek spłyconego zarysu narodzin postaci. Otrzymujemy pięć minut z życia Jamesa Howletta oraz jesteśmy świadkami udziału tytułowego bohatera w kolejnych amerykańskich wojnach. Na polu walki towarzyszy mu nieodłączny druh – Victor Creed. Z ofertą nie do odrzucenia zwraca się do niepokonanych żołnierzy William Stryker proponując przyłączenie się do drużyny ludzi obdarzonych wyjątkowymi zdolnościami – homo superior. Po zapoznaniu się ze specyfiką rządowych operacji, Logan postanawia opuścić grupę i odciąć się od niechlubnej przeszłości. Po latach, w jego uporządkowane życie ponownie wbija się pazurami Victor Creed. Stryker namawia Logana do współpracy przeciwko staremu kompanowi oferując udział w projekcie, który uczyni z niego niezniszczalnego wojownika. Zaślepiony żądzą zemsty Wolverine przystaje na jego warunki.
Gdzie należy szukać porażki tej produkcji? Powodów jest wiele. Na czoło wysuwa się brak osoby z pasją Bryana Singera, która postawiłaby stanowcze weto włodarzom wytwórni. Gavin Hood nie jest złym reżyserem, co pokazał chociażby w „Tsotsi”. W „X-Men Geneza” można doszukać się scen, które wskazują, iż posiadał konkretną wizję Wolverine’a brutalnie ukróconą przez studio. W wyniku niekorzystnych decyzji powstała hybryda łącząca w sobie pojedyncze wątki z komiksów o Loganie, a zarazem cierpiąca na nadmiar bogactwa drugoplanowych postaci. Potencjał bohaterów sukcesywnie przewijających się na ekranie został w dużej mierze zaprzepaszczony. Powstały twór jest obrazem chaotycznym, nierównym i pozbawionym klimatu „X-Men”. Cały obraz sprawia wrażenie nieudolnie pociętego na stole montażowym, niedopracowanego w kwestii efektów specjalnych (sztuczne pazury Wolviego czy upadek helikoptera ).
Scenarzysta David Benioff nie potrafił wyciągnąć esencji z przygód najpopularniejszego mutanta Marvela. Dołączył do tego przeciętne dialogi, co przełożyło się na słabszy niż dotychczas występ Jackmana. W filmie można zaobserwować dwa oblicza aktora – raz grał w podobnym stylu jak w serii „X-Men”, w drugim przypadku czuł się całkowicie zagubiony i zdezorientowany, a wszystkie sceny wymagające od niego pokazania odrobiny uczuć zostały zagrane niewiarygodnie i bez zaangażowania.
Najlepiej ze wszystkich aktorów wypadł Liev Schreiber, którego Sabretooth prezentuje się korzystniej niż portretowany przez Tylera Mane’a tępy osiłek. Może odrobinę irytuje kocimi skokami, jednak dzięki nim bardziej przypomina przerośnięte zwierze łaknące ludzkiej krwi. Pozytywne wrażenie pozostawił w krótkim epizodzie Ryan Reynolds. Najbardziej rozczarował Gambit, którego postać została dodana chyba tylko, aby sprawić przyjemność fanom serii. Taylor Kitsch nawet przez moment nie uwiarygodnił komiksowego Cajuna, a jego skoki czy łażenie po ścianach to jedna z wielu niedorzeczności wepchniętych do fabuły. Nie ulega również najmniejszej wątpliwości, że Danny Huston jako William Stryker może swobodnie czyścić buty Brianowi Coxowi (pamiętny Hannibal Lecter z pierwszej ekranizacji „Czerwonego smoka”). Maverick czy Silver Fox odbiegają znacznie od swoich pierwowzorów, przez co giną gdzieś w odmętach drugoplanowych charakterów. Nie brakuje totalnych głupot w postaci Emmy Frost (posiadającej zdolności po secondary mutation) jako siostry Kayli czy tragicznej, przez co bawiącej widza, charakteryzacji Bloba.
Wszystkie różnice w porównaniu z komiksem można puścić w niepamięć, gdyby fabuła obrazu je rekompensowała. Benioff nie uniósł jej ciężaru, stworzył film w swojej wymowie bardzo podobny do „X-Men United” – eksperymenty i więzienie dla mutantów, jedynie wymieniając obsadę drużyny Xaviera na innych bohaterów. Najatrakcyjniejszy element – Weapon X – z uwagi na przeznaczenie obrazu dla młodszej widowni ograniczono do niezbędnego minimum. Zresztą widać to ewidentnie w scenie, kiedy Logan wyjmuje z ciała Creeda szpony pozbawione nawet kropli krwi. Obaj rywale posiadają zdolność regeneracji (tzw. czynnik samogojący), co nie oznacza, że nie odczuwają bólu, ich ciała powinny być wielokrotnie poharatane i połamane, a czas powrotu do zdrowia znacznie wydłużony. Można też długo polemizować nad pomysłem pozbawienia Wolverine'a pamięci, który jest mało prawdopodobny i odbiegający od tego zaprezentowanego przez Singera, a także od rozwiązania wynikającego z samego komiksu (gdzie healing factor odpowiada za wymazywanie złych wspomnień). Mnożą się kolejne niekonsekwencje twórców, którzy starają się wiernie nawiązać do trylogii poprzez obiekt w Alkali Lake, wspomnienie o Jasonie Strykerze, równocześnie lekceważąc dotychczasowe części cyklu.
Porównując zbliżone budżety „X-Men Genezy” i zeszłorocznego „Iron Mana” od razu można zauważyć różnicę w konstrukcji filmów i ich realizacji. Kinowe przygody Starka to produkt dopracowany i przemyślany od samego początku przez Jon Favreau. Natomiast w przypadku ekranizacji przygód Logana nie znaleziono idealnej recepty na sukces. Obraz ucierpiał z powodu typowej polityki amerykańskich wytwórni - skierowanie do jak najszerszej rzeszy widzów. Zachwycanie się efektami specjalnymi i karkołomnymi wyczynami bohaterów, przy jednoczesnym pominięciu brutalnych scen, a wszystko w trosce o generowanie krociowych zysków. Aktorstwo, dialogi i ambitne wizje twórców są zbędne – to tylko niewinny dodatek, na który nie zwraca się uwagi. Logika czy też sens częstokrotnie schodzą na dalszy plan, ustępując miejsca kolejnym pościgom, wybuchom i walkom. Kino zamiast dostarczać inteligentnej rozrywki serwuje nam pourywane sekwencje akcji, które z trudem można poukładać w harmonijną całość.
Perypetie Rosomaka przeniesione na celuloid wyobrażałem sobie diametralnie inaczej, bez całej tej rewii zmutowanych kolegów i koleżanek. Myślę, że żaden miłośnik komiksu nie pogniewałby się, gdyby w obrazie postawiono na intensywniejszą rywalizację z Sabretoothem oraz dodano przeciwnika pokroju Omega Red. Twórcy dzieła nie do końca chyba wiedzieli o czym chcą kręcić obraz, ponieważ powrzucali do niego wszystko, co tylko mieli pod ręką. Wyszedł z tego ciężko strawny miszmasz, którego nawet sam Wolverine nie byłby wstanie przetrawić mimo swoich zadziwiających umiejętności.
Podsumowując, powstał film zły, i nie bójmy się użyć tego słowa. Niewielkie plusy, które chociaż na moment przysłaniają nam cały obraz nędzy i rozpaczy nie przekonują, aby o tej produkcji mówić pozytywnie. Dzieło Gavina Hooda prezentuje się jako półprodukt mający jedynie dostarczyć pretekst (czytaj finansowe wpływy) dla ekranizacji kolejnych przygód bohaterów spod znaku X. Szkoda tylko, że dzieje się to kosztem postaci Wolverine'a.
Ocena: 4/10
- Zobacz także: Pierwsza recenzja "X-Men Geneza: Wolverine"
Tytuł: "X-Men Geneza: Wolverine"
Reżyseria: Gavin Hood
Scenariusz: David Benioff
Obsada:
- Hugh Jackman - Wolverine
- Ryan Reynolds - Deadpool
- Dominic Monaghan - Beak
- Kodi Smit-McPhee - Młody Logan
- Daniel Henney - Agent Zero
- Kevin Durand - Blob
- Liev Schreiber - Victor Creed
- Danny Huston - William Stryker
- Taylor Kitsch - Gambit
- Lynn Collins - Silver Fox
- Will i Am - John Wraith
- Tim Pocock - Scott Summers
- Tahyna Tozzi - Emma Frost
Muzyka: Harry Gregson-Williams
Zdjęcia: Donald McAlpine
Montaż: Nicolas De Toth, Megan Gill
Kostiumy: Kym Barrett
Czas trwania: 107 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...