„Lone Sloane” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 08-07-2017 13:44 ()


Mimo że najsłynniejsza kreacja Philippe’a Druilleta w osobie kosmicznego awanturnika Lone Sloane’a (sorry Vuzz) miała już okazję do zaprezentowania się polskim czytelnikom (vide „Salambo”), to jednak dopiero obecnie zyskaliśmy sposobność do zapoznania się z najbardziej emblematycznymi utworami z udziałem tej postaci. Wszak to właśnie m.in. „6 podróży Lone Sloane’a” uznawany jest za niezbywalny element kanonu frankofońskiego komiksu fantastycznego. Nawet jeśli cześć rozwiązań fabularnych i plastycznych zastosowanych przez wspomnianego autora ze współczesnej perspektywy wydać się może, nazwijmy to umownie, niedzisiejsza.

Ta okoliczność o tyle nie zaskakuje, że Lone debiutował w zupełnie odmiennej epoce komiksowej (i ogólnie popkulturowej), tj. w roku 1966. Przypomnijmy, że w owych czasach ton tej odmianie rozrywki/sztuki narzucały nad Loarą magazyny takie jak „Tintin” i „Pilote”, na ogół prezentujące utwory o zacięciu czysto rozrywkowym. Mimo tego redakcja drugiego ze wspomnianych periodyków zdecydowała się na dość śmiały eksperyment i tym sposobem na jego łamach miał okazję udzielać się rzeczony bohater. Delikatnie rzecz ujmując, szok wśród odbiorców był duży, a przy okazji trwale odmienił komiksową branżę. Dodajmy, że nie tylko w ojczyźnie twórcy tej postaci, ale w niewiele dalszej perspektywie również po drugiej stronie Atlantyku. Sfera oddziaływania konceptów Druilleta okazała się zatem sięgać dalej, niż mogłoby się to pierwotnie wydawać. Za sprawą polskiej filii Egmontu również rodzimi czytelnicy mają obecnie możliwość ocenienia jego dokonań. Po zeszłorocznej parafrazie „Salambo” Gustave’a Flauberta tym razem zaprezentowano m.in. krótkie formy (owe „6 podróży…” oraz pierwszy „Delirius”) publikowane niegdyś w „Pilote”.

Występujący na ich kartach bohater (?) zdecydowanie różnił się od naonczas preferowanych protagonistów. Próżno doszukiwać się w jego rysie psychologicznym choćby śladowych znamion altruizmu, ale też i realia, w których zwykł on się udzielać, szczególnie skłaniające ku temu nie są. Wszechświat (wszechświaty?) przezeń przemierzany jawi się niczym siedlisko perwersji z lubością praktykowanej zarówno przez kosmicznych tyranów, jak i kierowane przez nich społeczności. Mroczne, z definicji destruktywne kulty plenią się na przysłowiową potęgę, hedonizm i zezwierzęcenie zastępuje wolność jednostki, a poszczególne enklawy ludzkości nader często zmagają się w starciach o wpływy, dominacje i osobliwe artefakty. Nic zatem dziwnego, że osobnicy pokroju Lone Sloane’a, wykazujący się szczególnymi zdolnościami w zakresie krzywdzenia bliźnich, nie muszą nadmiernie martwić się zatrudnienie. Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że ów osobnik całkowicie wyzuty jest z autorefleksji na temat rzeczywistości, w której przyszło mu egzystować. Owszem, usiłuje on odnaleźć się pośród zdegenerowanych mieszkańców mrocznych światów. Rzadko jednak osiąga on ten stan bez pełnowymiarowej konfrontacji. A przyznać trzeba, że przeciwników ma nie byle jakich. Imperator Shaan oraz akolici kultu Czerwonego Odkupienia to tylko najważniejsi spośród ich grona. Płomiennooki spec od rozwałki ani myśli jednak łatwo ustępować i tym samym permanentny konflikt zdaje się zasadniczym „napędem” jego losów.

W cyklu o przypadkach Lone Sloane’a Druillet niejako poszybował w kierunkach przed nim z rzadka spotkanych. Co prawda sążniste opisy, którymi zwykł się on nader chętnie posługiwać, były już wcześniej przez licznych autorów stosowane. Niemniej ogólna nastrojowość i tematyka jego utwór daleka była od mniej więcej współcześnie realizowanych przygód Valeriana czy Luca Orienta. Rzeczywistości kreowanej przez Druilleta zdecydowanie bliżej do realiów z kart powieści i nowelek utrzymanych w konwencji mrocznej fantasy. Sam zresztą Lone Sloane wykazuje co najmniej kilka podobieństw z królem Elrykiem, bohaterem tekstów Michaela Moorcocka. Stąd przytłaczająca, duszna atmosfera pokrewna „Perłowej Fortecy” i „Zwiastunowi Burzy”. Silne akcentowanie motywów zaczerpniętych z science fiction uzupełnia konstrukcję fabularną o dodatkowy walor, który wielbiciele epickiej fantastyki zapewne nie przeoczą.

Twórcze założenia Druilleta zdeterminowały jego warsztat pracy. Stąd w zamiarze tworzenia misternych kompozycji obejmujących przestrzeń całej planszy zdecydował się on pracować na znacznie większych formatach niż większość jego ówczesnych kolegów po fachu. Ponoć efekt tego zabiegu przerósł nawet jego wyobrażenia i uczciwie trzeba przyznać, że jego metoda aranżacji plansz nadal ma spore szanse wywierać na odbiorcach niesamowite wręcz wrażenie. Co więcej, rozmach kompozycyjny idzie w parze z nowatorskimi konceptami obłędnej wręcz kultury materialnej światów Druilleta. Miast posłużyć się – tak jak miało i ma to miejsce w przypadku Andreasa Martensa („Cromwell Stone”, „Koziorożec”) – tradycyjnymi stylami architektonicznymi, twórca „Salambo” tworzy własne. Ponadto w kadrach wręcz roi się o licznych monstrów i zdeformowanych humanoidów odzianych w fantazyjne szaty uzupełnione wymyślnymi urządzeniami. Wszystko to składa się na swoiście osobliwą wizję rzeczywistości, której nie tyle się nie udało, ile raczej uległa ona gruntownemu zwyrodnieniu. Nic zatem dziwnego, że Druillet uznawany jest także za wirtuoza komiksu turpistycznego, a jego rozwiązania ochoczo zwykli naśladować autorzy próbujący swoich sił w tej właśnie stylistyce. Można nawet zaryzykować twierdzenie, w myśl którego ów twórca zdołał wytworzyć spójną, w pełni autorską estetykę.

Na tle całej publikacji niekorzystnie wyróżnia się ostatni z zebranych tu albumów – „Delirius 2”. A to z tego względu, że już na pierwszy rzut daje się dostrzec znaczny regres autora w porównaniu z jego klasycznymi realizacjami. Pomimo silenia się na kompozycyjny rozmach i eksperymenty w zakresie kształtowania kadrów efekt znacznie ustępuje wcześniejszym pracom Druilleta. Skala dopracowania detali jest zdecydowanie mniejsza, a w ogólnej ocenie można wręcz mówić o nieporadności autora popadającej w niezamierzoną autoparodię. Cieszy natomiast oko formuła polskiej edycji kronik Lone Sloane’a, do której określenie „na bogato” pasuje jak ulał. Ów formalny przepych przejawiający się „posrebrzaną” okładką w przypadku tego akurat autora wydaje się w pełni uzasadniony.

Nawet jeśli część współczesnych ocen dorobku rzeczonego twórcy jest daleka od niegdyś wykazywanego wobec jego prac zachwytu, to jednak nie sposób odmówić Druilletowi znaczącej roli w ewoluowaniu komiksu ku pozycjom medium artystycznie nie tylko wysublimowanego, ale wręcz awangardowego. Z tym większym przekonaniem wypada polecić zebrane w niniejszym albumie prace, zwłaszcza że nadal zachowują one sporo ze swej pierwotnej „siły rażenia” i przynajmniej dla części potencjalnych odbiorców mogą okazać się znaczącym czynnikiem poszerzającym ich komiksową świadomość oraz wrażliwość.

 

Tytuł: „Lone Sloane: 6 podróży Lone Sloane’a. Delirius. Delirius 2”

  • Tytuł oryginału: „Lone Sloane – Les 6 voyages de Lone Sloane NE, by Philippe Druillet”
  • Scenariusz: Philippe Druillet. Jacques Lob, Benjamin Legrand
  • Rysunki: Philippe Druillet
  • Kolory: Jean-Paul Fernandez
  • Tłumaczenie z języka francuskiego: Wojciech Birek
  • Redakcja językowa i merytoryczna: Artur Szrejter
  • Wydawca wersji oryginalnej (w tej edycji): Glénat
  • Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
  • Data publikacji wersji oryginalnej (w tej edycji): 1 lutego/8 lutego 2012 r.
  • Data publikacji wersji polskiej: 7 czerwca 2017 r.
  • Oprawa: twarda
  • Format: 21,5 x 29,5 cm
  • Druk: kolor
  • Papier: kredowy
  • Liczba stron: 200
  • Cena: 99,99 zł

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego publikowano pierwotnie w magazynie „Pilote” w latach 1970-1972 („Les 6 voyages de Lone Sloane” i „Delirius”) oraz w samodzielnym albumie w roku 2012 („Delirius 2”).

 

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.

 

Galeria


comments powered by Disqus