"Salambo" - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 18-03-2016 15:20 ()


W całkiem już zamierzchłej przeszłości na łamach magazynów „Komiks-Fantastyka”, „Komiks”, „CDN” i „Awantura” polscy czytelnicy mogli zapoznać się z sylwetkami ważniejszych twórców europejskiego komiksu. Obok Jeana Girauda i Enki Bilala znalazło się również miejsce dla Philippe’a Druilleta, autora takich albumów jak „Vuzz” i „Les six voyages de Lone Sloane”.

Wydawać się zatem mogło, że gdy dekadę później Egmont rozpoczął prezentację wybranej części dorobku drugiego ze wzmiankowanych (m.in. „Falangi Czarnego Porządku”) doczekamy się również polskich edycji prac Druilleta. Nic jednak takiego nie nastąpiło. Widać przypisywana temu autorowi osobliwość stylistyczna okazała się na tyle zniechęcająca, że tego typu projekt zdecydowano się przełożyć na lepsze czasy. Z radością wypada zakomunikować, że takowe właśnie nastały. A przynajmniej tak można mniemać za sprawą publikacji komiksu „Salambo”, który trafił do dystrybucji w marcu 2016 r.

Niniejszy album zbiera całość trylogii („Salammbô”, „Carthage” i „Matho”) opublikowanej pierwotnie w latach 1980-1986. Można zatem śmiało uznać, że mamy do czynienia z dziełem artysty w pełni dojrzałego, świadomego swoich możliwości, a przy tym docenionego. Trudno zresztą nie dostrzec oryginalności jego prac, które w dobie dominacji na rynku frankofońskim tzw. czystej kreski wywołały w czytelnikach autentyczny szok. Już na przykładzie jego debiutanckiej pracy – „Le Mystère des abîmes” z 1966 r. – dostrzegalne są tendencje, które wraz z upływem kolejnych lat Druillet z powodzeniem rozwijał. Gęsta, nerwowo prowadzona kreska, mięsiste struktury materii, fluktuacje proporcji, eksperymenty perspektywiczne, mnogość ozdobników piętrzących się w nowatorsko komponowanych planszach, nawiązania do sztuki etnicznej – te oraz inne środki wyrazu stały się znakiem rozpoznawczym artysty uznanego za jednego z najbardziej zjawiskowych twórców nowej fali frankofońskiego komiksu.

U schyłku lat siedemdziesiątych pozycja Druilleta wydawała się nie podlegać dyskusji. Stąd nie dziwi okoliczność, iż zdecydował się on porwać na parafrazowanie klasyki literatury. Jego wybór padł na „Salambo” Gustave’a Flauberta (pierwodruk w 1862 r.), kunsztowną stylistycznie przypowieść o upadku cywilizacji. Ów autor przybliżył tę problematykę w scenerii Kartaginy niebawem po zakończeniu przegranej przez ten ośrodek polityczny I wojny punickiej (264-241 p.n.e.). Wyparta z żyznej Sycylii, pozbawiona licznej dotąd floty (a zatem rdzenia swej potęgi) oraz obłożona gigantyczną kontrybucją przez zwycięskich Rzymian Miasto Dydony nie było w stanie uiścić zobowiązań finansowych wobec służących w jej armii najemników. Doszło zatem do buntu, który udało się stłumić nie bez znacznych strat własnych (spustoszeniu uległo niemal całe zaplecze rolnicze Kartaginy, a na rzecz Rzymian utracono Sardynię i Korsykę) i tylko dzięki determinacji oraz talentom militarnym Hamilkara Barkasa. Tytułową postacią swej powieści Flaubert uczynił córkę kartagińskiego wodza, kapłankę Salambo, która staje się obiektem pożądania jednego z przywódców zrewoltowanych zaciężników. Libijczyk Matho, bo o nim właśnie mowa, popada w obsesje na punkcie poświęconej bogom dziewicy. W przypływie pożądliwości nie waha się on dokonać świętokradztwa oraz na czele dowodzonych przezeń najemników skonfrontować się z kartagińskimi możnowładcami.

Jak przystało na utwór nurtu romantycznego, również bohaterami „Salambo” targają silne namiętności. Stąd okoliczność adaptowania powieści Flauberta przez Druilleta ani trochę nie zaskakuje. Wszak większość osobowości kreowanych w jego komiksach reprezentuje zbliżony typ charakterologiczny, zwykle przegrywający walkę z własnymi emocjami. Dość wspomnieć zezwierzęconego Vuzza czy niestroniącego od sadyzmu Lone Sloane’a. To zresztą właśnie drugi ze wspomnianych protagonistów został wkomponowany w ramy „Salambo”, wcielając się w rolę Mathona. Siłą rzeczy ów zabieg wymógł mariaż konwencji science fiction (bo właśnie w jej ramach funkcjonują opowieści z udziałem Lone Sloane’a) z literackim ujęciem historii. Mimo nieszczególnie harmonijnej umowności (by nie rzec, że wręcz sztuczności), po przejściu do zasadniczej adaptacji fabuła wyraźnie nabiera tempa. Napięcie emocjonalne uczestników tego dramatu zostaje osiągnięte. Również uwarunkowania kultury duchowej Kartagińczyków, naznaczone mrocznym dziedzictwem ich fenickich przodków, wydają się wręcz wymarzonym obszarem artystycznego wyżywania się Druilleta. Barbarzyńskie rytuały ku czci wiecznie złaknionych krwi kananejskich bóstw oraz wnętrza ponurych świątyń dostępnych jedynie wtajemniczonym kultystom z powodzeniem zastępują motywy zaczerpnięte z prozy Michaela Moorcocka i Howarda Phillipsa Lovecrafta. Po takowe bowiem Druillet zwykł sięgać nad wyraz chętnie. Jest zatem groza, poczucie schyłkowości i nieuchronnie nadciągającej zagłady. Jest również świadomość braku szans w starciu z własnymi namiętnościami i zmiennością kapryśnych bogów. Przy czym można wręcz rzec, że wspomniany autor nie tylko zdołał uchwycić ducha literackiego pierwowzoru, ale za sprawą niepokojących kompozycji udało mu się pogłębić dominującą w nim nastrojowość.

 

Pomimo wysokiej jakości artystycznej tej pracy zapewne część współczesnych czytelników nie omieszka na „Salambo” utyskiwać. Wiadomo bowiem, że awangarda starzeje się najszybciej i niekoniecznie urokliwe. Znużenie przytłaczającą manierą Druilleta dało się zresztą odczuć już w toku lat osiemdziesiątych minionego wieku. Nie zabrakło przy tym opinii zarzucających mu popadanie w nadmierny ekscentryzm, napuszony patos, wiodące donikąd eksperymenty formalne, a nawet skłonność do tandety (np. w kontekście generowanej cyfrowo kolorystyki oraz uzupełniania ilustracji przetworzonymi fotografiami). Bez względu na zasadność tych twierdzeń trudno nie dostrzec znacznej odmienności stylistyki tego autora od preferowanych współcześnie tendencji. Z drugiej strony można pokusić się o przypuszczenie, że przynajmniej dla części czytelniczej braci lektura „Salambo” okazać się może iście ożywczym doznaniem. Nawet jeśli drażnić mogą kwestie w wykonaniu wszechwiedzącego narratora. Tym bardziej, że współczesny odbiorca komiksowych produkcji zdaje się być bardziej skłonny do przyswajania obrazu niż słowa; a przynajmniej w znacznie większym stopniu niż miało to miejsce jeszcze trzydzieści lat temu.

  

Czy publikacja „Salambo” okaże się przysłowiowym, jednorazowym strzałem czy też doczekamy się polskich edycji kolejnych dzieł Philippe’a Druilleta? Jak niemal zawsze w podobnych przypadkach zdecydują zapewne wyniki sprzedaży. Na marginesie warto nadmienić, że pomimo względnie krótkotrwałej popularności Druilleta wypracowana przezeń stylistyka znalazła swój rezonans w dokonaniach co najmniej kilku plastyków. Widać to m.in. w komiksach tworzonych przez Waldemara Andrzejewskiego na potrzeby magazynów „Alfa” (adaptacje „Wehikułu Czasu” i „Wojny światów” Herberta George’a Wellsa”) i „Relax” („Tam, gdzie słońce zachodzi seledynowo”), a także przedstawiciela młodszego pokolenia w osobie Jacka Brodnickiego („Exodus”, „Antologia Komiksu Polskiego”). Odniesienia do twórczości autora „Vuzza” dają się również dostrzec we wczesnych pracach Piotra Kowalskiego (tetralogia „Gail”). I choćby tylko ze względu na ów wpływ i unikalność maniery warto byłoby, aby polscy czytelnicy zyskali okazję do zapoznania się z pozostałymi przejawami artystycznej aktywności tego autora.  

 

Tytuł: „Salambo”

  • Tytuł oryginału: „Salammbô – L’Intégrale”
  • Scenariusz: Philippe Druillet na podstawie powieści Gustave’a Flauberta
  • Ilustracje: Philippe Druillet
  • Przekład z języka francuskiego: Maria Mosiewicz
  • Wydawca wersji oryginalnej: Glénat
  • Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
  • Data premiery wersji oryginalnej (w tej edycji): 24 listopada 2010 r.
  • Data premiery wersji polskiej: 16 marca 2016 r.
  • Oprawa: twarda
  • Format: 22,5 x 29,5 cm
  • Papier: kredowy
  • Druk: kolor
  • Liczba stron: 200
  • Cena: 99,99 zł

Zawartość niniejszego albumu opublikowano pierwotnie w trzech albumach: „Salammbô” (1980), „Carthage” (1982) i „Matho” (1986).

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.

 


comments powered by Disqus