"Po folkowemu..." - relacja z koncertu w ramach Ars Cameralis
Dodane: 22-12-2009 18:25 ()
24 listopada 2009r., Kinoteatr Rialto
Korekta: Levir
No i doczekałam się. Po kilku edycjach Ars Cameralis bez folkowych akcentów, nadszedł czas, aby te braki nadrobić. I to nie tylko w postaci polskiego przedstawiciela gatunku, grupy Żywiołak, podczas „Wieczoru Folkowego”. Na scenie katowickiego Rialto pojawili się jeszcze inni wykonawcy – duński Valravn i francuski Kabbalah. Trio z trzech różnych stron świata, każdy z innym temperamentem i gronem sympatyków.Wspólnymi siłami połączeni jednak, jeśli chodzi o misję oczarowania dzikością dźwięków.
Najpierw po polsku. Dobrze po dziewiętnastej na scenie pojawili się muzycy Żywiołaka. Ich występ to przede wszystkim miejsce dla takich utworów, jak Latawce, Femina, Dybuk, Ballada o głupim Wiesławie, Wojownik, przy których zdecydowanie najlepiej bawiła się publiczność, w tym także ja. Osobiście najbardziej podobała mi się Czarodzielnica, podczas której czułam się jak w szeleszczącej nocą puszczy Słowian, wsiąkając w nią bez reszty. Najmniej Neurowizja, którą żartobliwie zapowiedziano jako niedoszły utwór grupy na Eurowizję, ale mimo tego czegoś mi zabrakło. Miłą niespodzianką okazało się zagranie skocznego Kujawiaka, przy którym zaczęło się radosne tańcowanie pod sceną. Koncert oczywiście nie był długi. Po ponad godzinnej sjeście muzycznej grupa pożegnała się z publicznością. Minęła ona z przewodnim udziałem Żywiołaka, jak zwykle, w najlepszym stylu. Przekrzykujące się w naśladowaniu słowiańskich istot nie z tego świata, Iza i Ania zabrały słuchaczy w świat leśnych dziwów i tajemnic. Jeśli doda się do tego niepokój drzemiący w instrumentach użytych tego wieczoru (choćby lutnia czy bęben obrzędowy, tzw. szekere), można pomyśleć, że to teatr - odtwarzanie na nowo żyjącego głosem bogów świata z dozą mickiewiczowskiej nocy z Dziadów. Jeśli czegoś w nim mogło zabraknąć, to chyba tylko dobrego nagłośnienia, które dawałoby stuprocentowy odbiór fali dźwięków ze sceny. No i Świdrygi i Midrygi w koncertowym repertuarze. Z dynamiczną interpretacją wiersza Leśmiana koncert zyskałby jeszcze jeden utwór, z którego melodią można byłoby choć przez chwilę ulec magii muzyki korzeni.
Wraz z końcem Żywiołakowego wstępu nadszedł czas na kolejną gwiazdę wieczoru. Tym razem ze Skandynawii. Pochodzący z Danii Valravn od pierwszych minut koncertu zaintrygował mnie swoją muzyką i jej przekazem. Duża w tym zasługa odzianej w zieloniutką kreację, filigranowej wokalistki Anny Katrin Egilstrod. Ma w sobie zdolność hipnotyzowania i kokietowania głosem publiczności, z powtarzanym „oh, so romantic” w tle – trudno było przejść bez emocji obok rzuconego na publiczność uroku. Tym więcej było do tego okazji, że zespół zagrał świetny koncert. Czasem bliski klimatom islandzkim - Bjork (podobna barwa głosu wokalistki), innym razem zaś bardziej etniczny, troszeczkę w stylu Hedningarny, nawet Żywiołaka (zwłaszcza wtedy, kiedy do wokalistki przyłączyła się druga pani). Z odpowiednią oprawą dźwiękową, na którą składały się m.in. sample, lira korbowa, darbouka, tamburyny, flety, altówka czy perkusja. W niezwykły sposób stworzyły one pomost między dawną tradycją a nowoczesnością - biorąc pod uwagę inspirację grupy skandynawską mitologią (co widać choćby w nazwie: Valravn w tamtejszych wierzeniach to „mężczyzna zamieniony w kruka”), w całkiem interesującym wydaniu. Na tyle przekonującym, aby garstkę niezapomnianych wrażeń zabrać w uszach do domu i postarać się o to, aby zapoznać się jak najszybciej z płytami Valravn.
Finałem wieczoru był występ grupy Kabbalah, rodem z Marsylii. Tyle, że chyba czegoś innego spodziewałam jako czołowej gwiazdy imprezy. Muzyka Kabbalah zdecydowanie mi nie podeszła. Jak dla mnie, była zbyt chaotyczna, mnogość instrumentów (saksofon, skrzypce, kontrabas, ksylofon, mandola, perkusja) nie wzbogacała, a raczej psuła możliwość odbioru. Raczej był to jazz niż folk, chociaż co nieco smaczków klezmerskich się znalazło. O ile synteza ciekawa, to w wersji Kabbalah zupełnie mi obca. Tak jak i sam występ, którego niestety nie udało mi się obejrzeć do końca (oj, ta komunikacja nocą…).
Podsumowując ten punkt Ars Cameralis 2009… Niecodzienne spotkanie z muzyką folkową, która niejedno ma oblicze. Różne temperamenty sceniczne, indywidualna siła rażenia, połączenia mniej lub więcej udane, do których po koncercie można wrócić lub nie. Kolejna porcja dźwięków, które chciałoby się jeszcze posłuchać w ciemności pubu. Zwłaszcza Żywiołaka i Valravn, za którego to płytką zaczęłam się właśnie rozglądać. Nadzieja w organizatorach przyszłych edycji festiwalu, że dadzą nam tej przyjemności muzycznej po raz kolejny zasmakować… Pierwszy, udany krok mają już za sobą.
Relacje z innych koncertów
Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie
Władca Pierścieni na żywo (II)
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...