„Legion samobójców. Suicide Squad” - recenzja przedpremierowa
Dodane: 31-07-2021 21:00 ()
Era ekranizacji komiksów trwa w najlepsze, chociaż z poziomem filmów bywa rożnie. Twórcy starają się przyjąć jedną z koncepcji - mogą pójść w realizm/uwspółcześnienie motywu (jak w trylogii Nolana czy w genialnym Loganie), swego rodzaju mrok (Snyder), brutalność i niemoralność (Boys). Czasami żadna z tych dróg nie jest do końca właściwą - przez dekady powstały całe legiony postaci o pseudonimach, strojach i zdolnościach, które współczesnemu widzowi pasują bardziej do cyrku (jak Człowiek Kropka). W takich przypadkach najlepszym rozwiązaniem może być po prostu zrezygnowanie z brania tego wszystkiego na serio. Przykładowo Deadpool pokazał, że można zrobić świetne kino superbohaterskie, stawiając na humor oraz brutalność, powiedzieć widzowi: „wiesz, to po prostu tak działa”.
Już w filmie z 2016 roku wykorzystano koncept Parszywej dwunastki w świecie superbohaterów. Moim zdaniem ta produkcja była jednak dość płaska - zmarnowano potencjał postaci, ani główny przeciwnik, ani jego sługusy nie robiły wrażenia (ani nie zapadały w pamięć). Parafrazując znanego mema, Harley Quinn trafiła do szpitala z urazem kręgosłupa po tym, jak zmuszona była dźwigać ciężar całego filmu na swoich barkach. Tymczasem dzieło Jamesa Gunna jest określane mianem standalone sequela - czyli niby kontynuacji, aczkolwiek znajomość poprzedniej odsłony nie jest do niczego potrzebna. Niektóre ze scen wydają się delikatnie nawiązywać do filmu z 2016 roku, aczkolwiek można je interpretować na różny sposób (i w sumie nie warto zaprzątać sobie tym głowy). I to właśnie reżyserowi, czerpiącemu między innymi z doświadczenia zdobytego przy produkcji Strażników Galaktyki, udało się w końcu zrobić film, który z czystym sumieniem mogę Wam polecić.
Materiały promocyjne obiecywały widzom całą plejadę dziwnych postaci, superzłoczyńców, którzy szukają odkupienia win (czy raczej skrócenia wyroku), podejmując się niebezpiecznych zadań zleconych przez organizację, której oficjalnie nie ma. Zapewne każdy z nas doświadczył choć raz sytuacji, w której to oczekiwania po zwiastunie różniły się znacznie od wrażeń w czasie seansu. Podejrzewam, że tutaj zabieg ten wprowadzono celowo, ale w taki sposób, że nie jestem w stanie gniewać się na Gunna. Udało mu się sensownie upchać wiele wątków, a przede wszystkim postaci w ten trwający około dwóch godzin film. Jest to prawdziwa jazda bez trzymanki i nieprzypadkowo przyznano taką, a nie inną kategorię wiekową (jest bardzo dużo przemocy i efektów gore). Nierzadko wyrywało mi się „no nie wierzę...” po kolejnej scenie, która spokojnie mogłaby się pojawić w kolejnej odsłonie przygód Deadpoola czy Johna Wicka. Postacie w pewnym sensie da się lubić, chociaż fabuła nie pozwala nam zapominać, że są to jednak przestępcy i jednostki nierzadko niezrównoważone, niosące swój bagaż traum i fobii. Nawet ubóstwiana przez wszystkich Harley jest przecież psychopatką i nie trafia do więzienia przypadkowo. Przynajmniej tym razem nie musi ciągnąć filmu sama, chociażby Bloodsport w wykonaniu Idrisa Elby jest ciekawą postacią, a i King Shark ma swoje pięć minut.
Zawsze szukam w kinie superbohaterskim „realizmu w ramach przyjętej konwencji”, zatem wybierałem się na seans, mając pewne założenia, jak skuteczna będzie zbieranina wyrzutków, swoistych Avengers z łapanki, X-Men specjalnej troski. Wizja Jamesa Gunna bardzo zbiega się z moją, więcej nie mogę napisać, nie zdradzając zbyt wiele. Odniosłem też wrażenie, że w pewnej warstwie nowy Suicide Squad jest pastiszem takich właśnie filmów, a przede wszystkim swojego poprzednika. Finałowy rozdział, czyli standardowa walka z „bossem ostatniego poziomu” odhacza wszystkie punkty z listy „jak kończyć film o herosach”. Jednak jest to zrobione w taki sposób, że widzowie to wybaczają, zamiast psioczyć na kolejnego odgrzanego kotleta. To samo tyczy się wszystkich scen, które są zdecydowanie przesadzone, ale na ten film nie idzie się, by oglądać, jak działa grawitacja czy liczyć, ile kto ma kul w magazynku. Jednym z często używanych zabiegów jest cofanie akcji, by pokazać, co działo się równocześnie w innym miejscu z innymi postaciami, nim bieg fabuły sprowadził je wszystkie w konkretne miejsce.
Choć tak zwana czwarta ściana nie jest tutaj przełamywana w konwencjonalny sposób, zdecydowanie ścieżka dźwiękowa (swoją drogą - rewelacyjna) oraz swego rodzaju tytuły aktów sprytnie przemycone jako części scenografii ewidentnie są puszczaniem oka do widza. W filmie brakuje dłużyzn, warto też poczekać na scenę po (wszystkich) napisach. Legion samobójców. Suicide Squad to udany przykład rzemieślniczej roboty, jeżeli chodzi o kino superbohaterskie, ale przede wszystkim rozrywkowe, na które warto wybrać się do kina. Zasłużyliśmy na to.
Ocena: 8/10
Tytuł: „Legion samobójców. Suicide Squad”
Reżyseria: James Gunn
Scenariusz: James Gunn
Obsada:
- Margot Robbie
- Joel Kinnaman
- Jai Courtney
- Michael Rooker
- Viola Davis
- John Ostrander
- Nathan Fillion
- Sean Gunn
- Idris Elba
- John Cena
- Daniela Melchior
- David Dastmalchian
- Sylvester Stallone
- Alice Braga
- Peter Capaldi
Muzyka: John Murphy
Zdjęcia: Henry Braham
Montaż: Fred Raskin
Scenografia: Beth Mickle
Kostiumy: Judianna Makovsky
Czas trwania: 132 minuty
comments powered by Disqus