„Lucyfer” tom 11: „Kompleta” - recenzja
Dodane: 11-03-2015 14:07 ()
Wydawać by się mogło, że wraz z dopełnieniem zasadniczego wątku w albumie „Gwiazda Zaranna”, seria o przypadkach Lucyfera dobiegła końca. Jak się jednak okazuje niegdysiejszy „pierwszy wśród równych” anielskiej społeczności ma jeszcze kilka pilnych spraw do załatwienia zanim na dobre pomknie ku nieskończoności. O tym właśnie traktuje niniejszy, finalny tom jednego z najbardziej udanych cykli w ofercie Vertigo.
Elaine zdaje się z powodzeniem odnajdywać w roli – nazwijmy to umownie – fundamentu całokształtu stworzenia. Stąd też dawny władca Piekła na spokojnie szykuje się do wypełnienia celu swego istnienia. Przedtem jednak zamierza rozmówić się m.in. z mieszkańcami stworzonego przezeń wszechświata, enigmatycznym Jedwabnym Człowiekiem, Mazikeen, a nade wszystko Inicjatorem zamieszania, za sprawą którego czytelnicy zyskali okazję do emocjonowania się liczącą przeszło dwa tysiące plansz epopeją. Tym samym „Kompletę” można śmiało uznać za swoisty epilog porządkujący pobojowisko po apokaliptycznej bitwie rozgranej na kartach poprzednich tomów. Swoistym requiem cyklu jest fabularnie zamknięta opowieść pt. „Nirvana”, koncentrująca się wokół intrygi skierowanej w Lucyfera przez osobliwy tandem nad wyraz radyklanej w swoich poczynaniach anielicy oraz wzmiankowanego Jedwabnego Człowieka. Na tle przewodniego wątku poznajemy również chińską programistkę imieniem Cai, której tęsknota za zmarłym mężem staje się żerowiskiem dla wrażo usposobionych wobec Lucyfera nadistot. Warto nadmienić, że na kartach tej opowieści okazje do symbolicznego występu otrzymuje również sukcesor Morfeusza na włościach Krainy Snów. Jak zapewne pamiętają czytelnicy albumu „Sandman: Furie” nie był to jedyny tego typu przypadek w twórczości Careya.
Podobnie jak miało to miejsce w niemal wszystkich tomach niniejszej serii, także i tym razem warstwę plastyczną znamionuje stylistyczne zróżnicowanie. Zander Cannon (wcześniej udzielający się m.in. przy takich projektach jak „Top Ten” oraz „Bone Sharps, Cowboys, and Thunder Lizards”) zdecydował się na zilustrowanie powierzonego mu epizodu w uproszczonej stylistyce zbliżonej do jednego z nurtów współczesnej animacji, a zarazem eksploatowanej przez twórców komiksu alternatywnego. O tyle to nie dziwi, że wspomniany plastyk miał sposobność współpracować m.in. z wydawnictwami Top Shelf i Big Time Attic. Niewykluczone, że przy okazji pierwszego wertowania tego fragmentu „Komplety” odbiorcy serii mogą poczuć się nieco rozczarowani. Po zapoznaniu się z treścią tej opowieści zastosowanie takiej właśnie maniery okazać się może przynajmniej częściowo uzasadnione.
Zilustrowanie większości zawartych tu opowieści tradycyjnie przypadło etatowemu rysownikowi tej serii, tj. Peterowi Grossowi (wspieranemu m.in. przez Ryana Kelly’ego). Zaproponowane przezeń koncepty sprawiają wrażenie przekonujących i (o ile jest to uzasadnione scenariuszem) stosownie drapieżnych. Trudno jednak nie dostrzec w jego pracach nie tyle znamiona realizacyjnego pośpiechu, co raczej świadomie stosowany minimalizm. Biorąc pod uwagę, że owa tendencja ma współcześnie całkiem liczne grono zwolenników można pokusić się o przypuszczenie, że przynajmniej w ich gronie efekt pracy Grossa został uznany za w pełni satysfakcjonujący. Bez względu na ewentualne wątpliwości na pewno nie sposób odmówić temu rysownikowi twórczej rozpoznawalności i konsekwencji w obranej stylistyce.
Na tym tle wyróżniają się ilustracje wykonane przez Jona J. Mutha, który prestiż wśród wielbicieli komiksu zdobył za sprawą opublikowanego również u nas „Misterium” (według scenariusza Granta Morrisona), „Havok and Wolverine” (wspólnie z Kentem Williamsem), a nade wszystko powstałej we współpracy z Markiem Johnem DeMatteisem mini-serii „Moonshadow”. Tradycyjnie dla tego artysty mamy do czynienia z użyciem silnie rozwodnionej akwareli, a zatem techniki efektownej, ale zarazem ryzykownej w użytkowaniu niezbyt doświadczonego plastyka. Muth należy jednak do grona twórców ze znacznym dorobkiem (nie tylko zresztą w sferze komiksu), a przy tym ewidentnie utalentowanym. Stąd zaproponowana przezeń wizualizacja skryptu Careya wypada na tyle przekonująco, że aż żal, iż w identycznej formule nie zrealizowano całości serii poświęconej Lucyferowi.
Za okładki poszczególnych epizodów wydania zeszytowego ponownie odpowiadał Michael William Kaluta, dobry znajmy Jeffa Jonesa („Vampirella”, „Creepy”), Berniego Wrightsona („Swamp Thing vol.1”, „House of Mystery vol.1”) i Barry’ego Windsor-Smitha („Conan the Barbarian”, „Solar, Man of the Atom”) z grupy twórczej The Studio. Piszący te słowa miał już sposobność do wyrażania swego entuzjazmu wobec przejawów jego twórczości (m.in. w refleksji w kontekście tomu pt. „Przełom”). Wypada zatem jedynie dodać, że także w tym przypadku nie omieszkał on dać się poznać jako zagorzały zwolennik rozwiązań plastycznych wypracowanych w okresie rozkwitu secesji. Co prawda to zupełnie inna formuła niż kolaże realizowane na potrzeby serii „Sandman” przez Dave’a McKeana i siłą rzeczy nie tak efektowana. Niemniej Kaluta (a przy okazji także Duncan Fegredo i Christopher Moeller) swymi kompozycjami zdobiącymi okładki tej serii w sposób istotny przyczynił się do nadania jej łatwo rozpoznawalnego kolorytu.
Skoro padł już tytuł cyklu macierzystego wobec „Lucyfera”, toteż po raz kolejny warto docenić wysiłek Careya na rzecz odnalezienia autorskiej formuły dla osobowości zrodzonych w wyobraźni Neila Gaimana. A przyznać trzeba, że wbrew pozorom nie było to zadanie z gatunku łatwych jako że autor m.in. „Morderstw i tajemnic” i „Gwiezdnego pyłu” wyraziście zdefiniował rys charakterologiczny zarówno „Niosącego Światłość” jak i blisko z nim związanej Mazikeen. Mike Carey to jednak sprawny scenarzysta i z pełnym przekonaniem wypada przyznać, że zdołał on podźwignąć brzemię sławy swojego rodaka. Nie dość na tym poprowadził on powierzoną mu serię na swoich własnych warunkach. Koncepty zaczerpnięte z „Sandmana” stały się dlań jedynie „bazą wyjściową”, którą przetworzył przez pryzmat autorskich, w pełni autonomicznych pomysłów.
Trudno jednak nie zauważyć, że równocześnie zdarzyło mu się popaść w syndrom swoistego oswajania diabła (by nie rzec, że wręcz usprawiedliwiania tej ponoć tragicznej postaci). To zresztą całkiem często występujące zjawisko doszukiwania się w chrześcijańskiej personifikacji zła znamion uzasadnienia jego postawy, a pewnie po trosze również – nazwijmy rzeczy po imieniu – fascynacji złem, jakże pociągającym z perspektywy niemal każdego opowiadacza. Tym samym Carey odnalazł się w całkiem licznym towarzystwie obok takich tuzów jak John Milton (którego najsłynniejszym dziełem po części się inspirował), a nawet domniemany prorok Mahomet (czy może raczej autorów odpowiedzialnych za kompilacje tradycji koranicznych). Nie uniknął on przy tym „gockiej” pretensjonalności i chwilami irytujących uproszczeń. Ogólnie jednak jego utwór jako całość broni się po dzień dzisiejszy i z powodzeniem wpisuje się w szerszy kontekst konglomeratu różnorodnych płaszczyzn egzystencji zamieszkiwanych m.in. przez półboskich Nieskończonych. Trochę szkoda, że to już koniec, bo seria mogłaby trwać dalej bez udziału Lucyfera. Zwłaszcza, że pozostali uczestnicy tego dramatu mieliby szansę odnaleźć się w osobnych mini-seriach lub też nawet pełnowymiarowym cyklu porównywalnym ze „Śnieniem”. Jeszcze do niedawna (tj. do schyłku 2014 r.) Mike Carey koncentrował się na całkowicie autorskiej serii pt. „Unwritten”. Kto wie… Może pewnego dnia będzie mu jeszcze dane powrócić do postaci powstałych przy okazji pisania przezeń „Lucyfera”.
Pocieszeniem dla zagorzałych fanów tej serii może okazać się rychła perspektywa zapoznania z perypetiami „Gwiazdy Zarannej” w ich ekranowej inkarnacji. Tym samym Lucyfer podąży tropem Johna Constantine’a i odnajdzie się w roli gwiazdy telewizyjnego serialu. Dodajmy, że w tę rolę wcieli się Tom Ellis, który miał już okazję udzielać się w produkcjach quasi-metafizycznych („Gothica”). Przekonamy się czy szczęście dopisze mu w większym stopniu niż miało to miejsce w przypadku produkcji z udziałem protagonisty serii „Hellblazer”.
Tytuł: „Lucyfer” tom 11: „Kompleta”
- Tytuł oryginału: „Lucifer: Evensong”
- Scenariusz i posłowie: Mike Carey
- Szkic: Peter Gross, Ryan Kelly, Jon J Muth, Zander Cannon, Dean Ormston,
- Tusz: Aaron Alexovich, Ryan Kelly, Colleen Doran
- Kolor: Daniel Vozzo, Guy Major, Fiona Stephenson
- Ilustracja na okładce: Christopher Moeller
- Tłumaczenie: Paulina Braiter
- Wydawca: Egmont Polska
- Data premiery: 18 lutego 2015 r.
- Oprawa: miękka
- Format: 17 x 26 cm
- Papier: offset
- Druk: kolor
- Liczba stron: 216
- Cena: 79,99 zł
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.
comments powered by Disqus