„Lucyfer” tom 10: „Gwiazda Zaranna” - recenzja
Dodane: 04-08-2014 17:47 ()
Batalia o Srebrne Miasto zbliża się nieubłaganie. Hordy demonicznych Lilim nadciągają w pobliże lewitującej metropolii, której los zdaje się przesądzony. Nawet pomimo determinacji aniołów dowodzonych przez Uriela, następcę poległego Archanioła Michała. Tymczasem Lucyfer ani myśli szczędzić wysiłków na rzecz powstrzymania rozpadu całokształtu stworzenia. Tym bardziej, że zagrożony jest również jego „autorski” wszechświat.
Ambitne zadanie może okazać się tym trudniejsze do realizacji, że zaślepiona rządzą rewanżu Lilith zyskuje sojusznika w osobie znanego z poprzednich dwóch tomów wilka Fenrisa („Wilk pod drzewem”, „Przełom”). Przy nim zaś nawet zdradziecki archanioł Sandalfon zdaje się być ledwie namiastką faktycznego sojusznika. Na tym jednak nie koniec, bo swoją rolę w nadciągającym dramacie zamierza odegrać również Christopher Rudd, obecny władca otchłani piekielnej. Dodajmy do tego dysponującą demiurgicznym potencjałem Elaine Belloc, zrodzone z rewiowej artystki Jill Presto potomstwo Basanosów i oczywiście tytułowego bohatera serii. A i przetrzebieni przedstawiciele Nieba nie zamierzają łatwo oddać swego terytorium. Wydawałoby się zatem, że wszyscy liczący się gracze są już gotowi do ostatecznej rozgrywki…
I rzeczywiście, bo niniejszy tom to w przeważającej mierze ciąg konfrontacji przerywany kolejnymi machinacjami „Gwiazdy Zarannej oraz jego oponentów. Jak zapewne nietrudno się domyślić wśród nich szczególnie niebezpiecznym jest Fenris, który z przypisanym jego naturze nieokiełznaniu konsekwentnie zmierza ku destrukcji Bożego tronu. Przy czym wiele wskazuje, że właśnie na kartach tegoż tomu doczekujemy się kulminacji wątków nawarstwianych w toku poprzednich wydań zbiorczych. Stąd gorzka konkluzja losów Jayesha i Karla (pary homoseksualistów znanych z „Diabła na progu”), skłaniającego się ku radykalnym rozwiązaniom Salomona, anioła Meleosa oraz dwojga cherubinów - Spery i Gaudium. Dodajmy, że w pewnym momencie daje o sobie znać również Sprawca całego zamieszania.
Pod względem fabularnym rzecz nie odstaje poziomem od poprzednich odsłon serii. Choć obecny tu natłok starć wzorowanych na średniowiecznych metodach prowadzenia oblężeń bywa niekiedy nużący. Sama formuła konfrontacji (choć częstokroć pojawiająca się we wcześniejszych odcinkach cyklu) może nieco rozczarowywać swoją przyziemnością banalizującą wagę ukazanych tu wydarzeń. Choć gwoli ścisłości czynnik czysto metafizyczny również ogrywa tu istotną rolę. Dla rozładowania apokaliptycznego nastroju przyczynia się osobna opowieść z udziałem Gaudium i jego koleżanki oraz zaznajomionego z tajnikami okultyzmu osobnika, któremu marzy się – bagatela! - panowanie nad piekłem. Trudno jednoznacznie orzec, niemniej wspomniana opowieść zdaje się przejawiać wszelkie znamiona drwiny ze środowisk parających się czarną magią. Trzeba przyznać, że owa przewrotna w swej wymowie historyjka trafnie wkomponowuje się w tę w przeważającej mierze patetyczną fabułę. Zwłaszcza, że z reguły nie ma tu miejsca na żarty. Bo wszak mamy do czynienia z sytuacją, w której – jak swego czasu stwierdziła pewna młoda pisarka – „(…) Świat bez Boga stracił czubek, środek: zdeformował się”. A co za tym idzie chyli się ku nieuchronnemu upadkowi. Co na swój sposób zabawne do rangi nieformalnego adwokata Stwórcy urasta nie kto inny jak właśnie Jego wyrodny syn, Lucyfer. Nawet jeśli dzieje się tak wbrew przekonaniom „Gwiazdy Zarannej”. Jest w tym coś z próby złagodzenia tradycyjnego wizerunku tej postaci, co o tyle nie zaskakuje, że Carey od początku serii zmierzał właśnie w tym kierunku. Dość wspomnieć misję podjętą przez byłego władcę piekieł na zlecenie emisariuszy Nieba („Diabeł na progu”). Natura bezwzględnego manipulatora, wyraźnie dostrzegalna na etapie wczesnych tomów cyklu z czasem ustąpiła miejsca nasilającej się skłonności autora do heroizacji powierzonej mu postaci. Stąd na etapie omawianego tomu pierwotną wieloznaczność i drapieżność Lucyfera de facto zanikła. Miast tego nabrał on cech przypisanych osobowościom jednoznacznie pozytywnym.
Plastycy zatrudnieni przy tym projekcie zachowują jednolitość stylistyczną z poprzednimi tomami. Stąd obok swobodnej kreski Petera Grossa (dopracowanej przez Ryana Kelly’ego) nie zabrakło wyrazistych rysunków Colleena Dorana, ilustrującego wątek Salomona. Natomiast szczególnie cieszy zilustrowanie przez Michaela Williama Kalutę nie tylko okładek poszczególnych epizodów tej serii, ale też wspomnianej chwilę temu fabuły z udziałem m.in. Gaudium. Stylistykę tego twórcy cechuje silna wrażeniowość i niemal barokowa giętkość kreski. Tego artysty było w tej serii stanowczo za mało.
Zdawałoby się, że wraz z niniejszym tomem zasadnicze elementy układanki składającej się na tę serię zostały umieszczone w przypisanych im miejscach. Tymczasem przed nami jeszcze jedno, finalne wydanie zbiorcze. W myśl luźnie poczynionej przez wydawcę obietnicy publikacji „Evensong” (bo tak brzmi oryginalny tytuł wspomnianego albumu) możemy spodziewać się jeszcze w tym roku.
Tytuł: „Lucyfer” tom 10: „Gwiazda Zaranna”
- Tytuł oryginału: „Lucifer: Morningstar”
- Scenariusz: Mike Carey
- Szkic: Peter Gross, Ryan Kelly, Colleen Doran, Michael William Kaluta
- Tusz: Ryan Kelly, Colleen Doran, Michael William Kaluta,
- Kolor: Daniel Vozzo
- Ilustracja na okładce: Christopher Moeller
- Tłumaczenie: Paulina Braiter
- Wydawca: Egmont Polska
- Data premiery: 9 czerwca 2014 r.
- Oprawa: miękka
- Format: 17 x 26 cm
- Papier: offset
- Druk: kolor
- Liczba stron: 192
- Cena: 59,99 zł
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.
comments powered by Disqus