Philip K. Dick „Druciarz Galaktyki” - recenzja
Dodane: 28-07-2020 12:00 ()
W drugiej połowie lat 60. XX wieku Philip K. Dick zdawał się już pogodzony ze swoim statusem autora literackiej fantastyki. Do tego uznanym nie tylko wśród jej czytelników i wydawców, ale też dostrzeżonym przez głównonurtową krytykę. A przyznać trzeba, że jej przedstawiciele (także obecnie) na ogół nie grzeszą nadmierną spostrzegawczością. Szum wokół kolejnych realizacji rzeczonego autora musiał być zatem nielichy i nie inaczej sprawy miały się w przypadku opublikowanej w roku 1969 powieści „Druciarz Galaktyki”.
Ówczesne recenzje nie należały jednak do przesadnie pochlebnych, a i sam pierwowzór Konioluba Grubasa wypowiadał się o tym tekście bez większego entuzjazmu. Odmiennego zdania był jednak najsłynniejszy biograf Dicka, Lawrence Sutin, który na kartach pamiętnych „Bożych inwazji” określił „Galaktycznego druciarza” mianem „perełki” oraz „(…) świetnie napisanej, ironicznej i uroczo zabarwionej przypowieści (…)”. I chociaż trudno dopatrywać się w niej wizyjności porównywalnej z „Valis” czy „Okiem na niebie” to jednak po lekturze tej nieprzesadnie rozbudowanej powieści faktycznie przyznać trzeba, że jej autor oceniał ją zbyt pochopnie, by nie rzec, że wręcz nonszalancko. Mamy tu bowiem do czynienia z realizacją dosyconą pod względem przewrotnego humoru. Do tego o wymowie jakby nieco wbrew sobie samemu, a na pewno otoczeniu, w którym Dick zwykł się wówczas obracać. Wszak niniejsza produkcja powstała w środowisku podstarzałych postbitników, w dobie nasilenia aktywności zwolenników antykulturowej rewolucji oraz na szczególnie podatnym ku temu kalifornijskim gruncie.
A jednak świat kreowany powieści w niczym nie przypomina spełnionej, neomarksistowskiej „utopi” z uwspólnotowioną własnością i jednolitym strukturalnie społeczeństwem. Mało tego, Dick z typową dlań bezceremonialnością w zakresie prezentacji realiów swoich utworów daje wyraz osobistym wyobrażeniom o zdecydowanie bardziej prawdopodobnych konsekwencjach zaprowadzenia komunizującego reżimu. A tej właśnie formule ustrojowości poddane zostały Stany Zjednoczone doby 2046 r. (tj. momentu dziejowego, w którym rozgrywa się niniejsza fabuła), kraj powszechnej biedy i obłędnej hiperinflacji porównywalnej jedynie z wczesną Republiką Weimarską. To właśnie w tym świecie dane jest żyć Joe Fernwrightowi, renowatorowi ceramiki ocalałej „(…) sprzed wojny, kiedy przedmioty nie zawsze były wykonane z plastiku”. Sęk w tym, że wspomniany nie bardzo ma się czym zajmować, jako że owe artefakty zdruzgotanego zbrojnym konfliktem świata przytrafiają się niezwykle rzadko. Stąd każdego dnia najzwyczajniej pobiera on rządowy przydział błyskawicznie tracących na wartości kuponów, za które nabywa w państwowych magazynach środki niezbędne do życia. Ta monotonia dobiega jednak swego końca w momencie, gdy za sprawą pozaziemskiej nadistoty określającej się jako Glimmung, zarówno on, jak i wielu innych Ziemian zostaje przetransportowanych na Planetę Oracza. Nieprzypadkowo, jako że ów enigmatyczny byt życzy sobie od nich wydobycia z miejscowego morza Heldskallę, zatopioną tam przed wiekami katedrę. Forsowna operacja okaże się najważniejszym wydarzeniem w życiu głównego bohatera, w której trakcie będzie miał on styczność nie tylko z niemal wszechmocną osobowością, ale też wielce intrygującą swą kobiecością Mali.
Pomimo na ogół profesjonalnego podejścia Dicka do uprawianego przezeń fachu (nawet jeśli wiązało się to z przyswajaniem znacznych ilości halucynogennych substancji) nie da się ukryć, że część tekstów jego autorstwa powstała nie tylko w tempie błyskawicznym, ale też na tzw. luzie. Przyjęcie tego modelu skutkowało niekiedy porażkami zupełnymi (vide wczesna powieść „Dr Futurity”); w innych lekkością pióra i wzmiankowanym, wysublimowanym humorem. Tym bardziej miło poinformować, że niniejsze przedsięwzięcie zalicza się do drugiej grupy tytułów. Jest to bowiem zwarta, konkretnie rozpisana fabuła, w której neurotyzm protagonisty (skądinąd zazwyczaj udanie przez Dicka ujmowany) to tylko element dalszego planu w porównaniu z osobliwą relacją między Fernwrightem a Glimmungiem. Kolokwialne branie się za bary z bliżej nieokreśloną Nieskończonością (w czym jak zapewne pamiętają wielbiciele twórczości tegoż autora, zwykł on się wręcz lubować) ma tu co prawda miejsce; niemniej w zupełnie odmiennym ujęciu niż przy okazji m.in. „Transmigracji Timothy’ego Archera”. I choćby już z racji tej okoliczności warto rozpoznać tę powieść. Okazuje się ona bowiem nie tylko przewrotną i zabawną zarazem historią, ale też dowodem, że do zagadnień quasi-metafizycznych Dick był władny podchodzić od różnych stron. A co najważniejsze z dużym powodzeniem.
Tytuł: „Druciarz galaktyki”
- Tytuł oryginału: „Galactic Pot-Healer”
- Autor: Philip K. Dick
- Rysunki i kompozycja na okładce: Wojciech Siudmak
- Tłumaczenie z języka angielskiego: Jacek Spólny
- Przedmowa: Anna Kańtoch
- Wydawca wersji oryginalnej: Berkley Books
- Wydawca wersji polskiej: Dom Wydawniczy REBIS
- Data publikacji wersji oryginalnej: 1969
- Data publikacji wersji polskiej: 23 czerwca 2020 r.
- Wydanie II
- Oprawa: twarda z obwolutą
- Format: 15,5 x 23 cm
- Druk: czarno-biały
- Papier: offset
- Liczba stron: 232
- Cena: 49,99 zł
Dziękujemy Wydawnictwu Rebis za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
comments powered by Disqus