Philip K. Dick „Transmigracja Timothy’ego Archera” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 22-03-2020 17:01 ()


W początkach 1982 r. wiele wskazywało, że Philip K. Dick nie miał powodów, by narzekać na swój los. Co prawda tak upragnionego przezeń statusu głównonurtowego powieściopisarza wciąż się nie doczekał; jednak jego utwory z nurtu science fiction były nie tylko coraz chętniej czytywane, ale też jeden z nich – „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?" – ekranizowano właśnie w formule wysokobudżetowej produkcji kinowej. W wymiarze finansowym rzeczony również mógł czuć się ukontentowany, jego relacje z ówczesną żoną układały się co najmniej nieźle, a i zdrowie, pomimo ciągnącego się latami uzależnienia od substancji halucynogennych, nadspodziewanie dopisywało.

A jednak właśnie wówczas dni pierwowzoru Konioluba Grubasa były już policzone. Zmarł on bowiem 2 marca wspomnianego roku, niespodziewanie i w oczekiwaniu na premierę montowanego wówczas „Blade Runnera”. W jeszcze większym stopniu wypatrywał premiery powieści, która w mniemaniu Dicka najpełniej miała ujmować naturę jego literackich zamierzeń. Jak zapewne nietrudno się domyślić tym utworem była „Transmigracja Timothy’ego Archera”, realizacja, która jedynie z racji ledwie kilku nawiązań zaliczana jest do nieformalnej trylogii Valis. Jak się jednak okazuje, w gruncie rzeczy mamy do czynienia z kolejną próbą Dicka na polu jego ambicji „głównonurtowych”. Co więcej, po raz kolejny „nieudaną” tak jak to wcześniej miało miejsce m.in. w przypadku „Wyznań łgarza”. I bardzo dobrze, bo miast jednej z niezliczonych (a przy tym zapomnianych i nieczytanych) tzw. wielkich, amerykańskich powieści twórca „Ubika” zaproponował rzecz niepodrabialną i tym samym wymykającą się standardowym ocenom krytyków. Stąd pomimo blisko czterech dekad od momentu pierwodruku „Transmigracja…” niezmiennie pozostaje lekturą z jednej strony od czytelnika wymagającą; z drugiej natomiast zapewniającą wyprawę do realiów równie unikalnych co powikłana umysłowość jej twórcy. I jak to często bywało w jego przypadku tworzonej z bólu.

Tym razem ból ten wynikł nie tyle z braku pogodzenia się z przedwczesną śmiercią jego siostry bliźniaczki, kolejnymi nieudanymi małżeństwami czy poczuciem uwięzienia w rzeczywistości kontrolowanej przez quasi-manichejskiego demiurga, ile stratą przyjaciela, a na pewnym etapie jego życia wręcz mentora. Mowa tu o biskupie Kościoła episkopalnego Kalifornii, Jamesie Pike’u, który w swoim czasie zwykł wywoływać konsternacje swoimi, delikatnie rzecz ujmując, oryginalnymi interpretacjami chrześcijańskiej dogmatyki. Dość wspomnieć, że to właśnie on był autorem „koncepcji”, w myśl której Chrystus miał być w rzeczywistości… halucynogennym grzybem. Nic zatem dziwnego, że ekskomunikowany hierarcha stał się idolem kalifornijskich „progresistów”, wśród których nie mogło zabraknąć również Dicka. Co więcej, Pike wywarł na osobliwym literacie nie tylko wrażenie stricte towarzyskie, ale też w sposób istotny wpłynął na jego postrzeganie esseńczyków, chrześcijaństwa i konkurującego z tą religią na wczesnym etapie jej rozwoju gnostycyzmu. Można zatem zaryzykować twierdzenie, że takie powieści jak „Valis” i „Boża inwazja” pośrednio zawdzięczamy właśnie oddziaływaniu eksbiskupa. W niniejszym utworze Dick „skrył” co prawda jego tożsamość pod tytułowym nazwiskiem Timothy’ego Archera. Dla czytelników z kręgu „kalifornijskiego”, którzy nierzadko mieli sposobność wysłuchać kazań Pike’a. Oczywiste jednak było, że to właśnie on posłużył za pierwowzór dla zdeterminowanego w swoich poszukiwaniach duchownego.

Toteż nie zaskakuje okoliczność, że w przybliżanych z perspektywy Angel Archer (alter ego córki pisarza, Laury Archer Dick) losach trawionego obsesją Timothy’ego znać tęsknotę (nierzadko ocierającą się o dojmującą rozpacz) za utraconym przyjacielem. Nie dość na tym to również kontynuacja literackiego ujęcia sedna pisanej przez Dicka w tajemnicy tzw. Egzegezy, kompleksowej (i rzecz jasna nad wyraz osobliwej) interpretacji całokształtu stworzenia w duchu mieszanki manicheizmu, gnozy antiocheńsko-aleksandryjskiej i motywów zaczerpniętych z nie zawsze wysublimowanej fantastyki. Tej ostatniej (zwłaszcza w porównaniu z przywołanymi chwilę temu „Valis” i „Bożą inwazją”) de facto tutaj nie uświadczymy. Mimo tego znać wysiłki Dicka na rzecz odnalezienia się – zdecydowanie bardziej intuicyjnego niż w oparciu o fachową terminologie – w niuansach z pogranicza teologii i metafizyki. Do tego w anturażu Kalifornii doby głębokich zmian społecznych, do których doszło w toku lat 60. XX w.

Wszystko to sprawia, że w zestawieniu z głośnymi realizacjami głównego nurtu z okresu pierwodruku „Transmigracji…” nośność podjętego zagadnienia oraz jakość jej wykonania z powodzeniem oparła się nierzadko bezlitosnej próbie czasu. Stanowi bowiem jeszcze jedno potwierdzenie potencjału tkwiącego w literackiej fantastyce, która od umilających czas historyjek w magazynach groszowych ewoluowała ku formom, które z pełnym przekonaniem moglibyśmy określić mianem beletryzowanych traktatów quasi-teologicznych. Nawet jeśli prowadzących autora ku „ścieżkom” tak osobliwym, że wręcz wykluczającym zasadność obranego kierunku.

 

Tytuł: „Transmigracja Timothy’ego Archera”

  • Tytuł oryginału: „The Transmigration of Timothy Archer”
  • Autor: Philip K. Dick
  • Rysunki i kompozycja na okładce: Wojciech Siudmak
  • Tłumaczenie z języka angielskiego oraz nota od tłumacza: Lech Jęczmyk
  • Przedmowa: Dominika Oramus
  • Wydawca wersji oryginalnej: Timescape Books/Simon & Shuster
  • Wydawca wersji polskiej: Dom Wydawniczy REBIS
  • Data publikacji wersji oryginalnej: marzec 1982 r.
  • Data publikacji wersji polskiej: 3 marca 2020 r.
  • Wydanie II poprawione
  • Oprawa: twarda z obwolutą
  • Format: 15,5 x 23 cm
  • Druk: czarno-biały
  • Papier: offset
  • Liczba stron: 312
  • Cena: 54,90 zł

Dziękujemy Wydawnictwu Rebis za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


comments powered by Disqus