„Green Arrow:” tom 1: „Śmierć i życie Olivera Queena” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 28-09-2017 22:31 ()


Stało się! Ollie Queen alias Green Arrow doczekał się nareszcie polskiej edycji swojego solowego cyklu! Po pierwszej i niestety zakończonej niepowodzeniem próbie implantacji jego przygód na naszym gruncie (przypomnijmy, że opublikowany we wrześniu i w grudniu 2003 r. „Kołczan” Kevina Smitha i Phila Hestera planowany był pierwotnie jak początek pełnej publikacji miesięcznika „Green Arrow vol.3”) przedstawiciel polskiej filii Egmontu przynajmniej dwukrotnie oznajmił brak zainteresowania reprezentowanego przezeń wydawnictwa publikacją przygód tej postaci. Na szczęście czas się odmienił, a wraz z nim rynkowe realia. Tym sposobem „Szmaragdowy Łucznik” otrzymał u nas przysłowiową drugą szansę.

Pomimo różnych i nie zawsze pochlebnych ocen serial „Arrow” (a jeszcze wcześniej „Tajemnice Smallville”) najwyraźniej zrobił swoje, przyczyniając się do zwiększenia rozpoznawalności tej postaci. Nie bez znaczenia okazały się ponadto wysiłki włodarzy DC Comics, którzy konsekwentnie i na różne sposoby usiłowali reaktywować zainteresowanie ową nieco już zaśniedziałą marką. Dodajmy do tego wzmożoną koniunkturę na produkcje superbohaterskie, a otrzymamy dogodne warunki do „brylowania” wyszczekanego anarchosyndykalisty w jego własnym tytule. Okazja ku temu przytrafiła się zresztą nie byle jaka, ponieważ wraz z publikacją albumu „Uniwersum DC: Odrodzenie” Klub Świata Komiksu zainicjował kolejną ofensywę wydawniczą. Tym razem złoży się na nią aż piętnaście serii, wśród których nie mogło zabraknąć także tej poświęconej „Szmaragdowemu Łucznikowi”. Tym sposobem również polscy czytelnicy będą mieli sposobność śledzić losy „odświeżonej” wersji Ollie’go Queena, a przy okazji jego życiowej partnerki w osobie Dinah „Black Canary” Lance.

Nowy start nie oznacza jednak rezygnacji z liczącego sobie niemal osiem dekad dziedzictwa tej postaci (o czym więcej w opublikowanej niedawno monografii pióra Richarda Graya pt. „Moving Targets. The History and Evolution of Green Arrow”). Mało tego, według deklaracji grona redakcyjnego odpowiedzialnego za zasadnicze ramy „Odrodzenia” nosili się oni z zamiarem kumulacji wszystkich tych zjawisk i czynników, które z pozornie trzeciorzędnej osobowości przynajmniej okazjonalnie czyniły jedną z najbardziej lubianych gwiazd uniwersum DC. Dość wspomnieć, że na przełomie lat 1988/1989 realizowany przez zespół Mike’a Grella miesięcznik „Green Arrow vol.2” był najchętniej nabywanym tytułem z oferty DC Comics. I chociaż tego trendu nie dało się na dłuższą metę utrzymać, to jednak zarówno wspomniany autor, jak i współpracujący z nim twórcy (wśród nich znaleźli się m.in. Ed Hannigan, Dan Jurgens oraz niezawodna kolorystka Julia Lacquement) zaproponowali odbiorcom tej serii spójną, przemyślaną od początku do końca wizję „Szmaragdowego Łucznika”, której nie zdołał przyćmić zarówno Kevin Smith i Brad Meltzer (ten drugi, znany u nas przede wszystkim z „Kryzysu tożsamości”, na pół roku przejął „Green Arrow vol.3” po tym pierwszym), jak i kontynuujący ich dzieło Judd Winick. Dodajmy, że nawet tak udanymi fabułami, jak wzmiankowany „Kołczan”, „The Archer’s Quest”, a także wielce emocjonujący „Straight Shooter”.

Jeszcze przed uruchomieniem serii „Green Arrow vol.6” w ramach „Odrodzenia” zaangażowani do tego projektu autorzy nie kryli się z zamiarem „(…) czerpania z tradycji tej postaci wszystkiego, co najlepsze”. Pomijając marketingowy charakter tego hasła, przyznać trzeba, że przynajmniej częściowo dotrzymali oni słowa, a przynajmniej nie szczędzili ku temu wysiłków. Co więcej, owe starania nie ograniczyły się tylko i wyłącznie do ponownego „uposażenia” Ollie’go w charakterystyczną bródkę à la Errol Flynn w roli Robin Hooda oraz zdobiącej okładkę wydania zbiorczego ilustracji nawiązującej do jednego z najbardziej charakterystycznych kadrów kanonicznego „Green Arrow: The Longbow Hunters”. W najnowszej wersji dziedzic fortuny Queenów zdaje się bowiem w nie mniejszym stopniu uwrażliwiony na potrzeby przedstawicieli tzw. nizin społecznych niż jego interpretacje w wykonaniu Denny’ego O’Neilla i wzmiankowanego chwilę temu Mike’a Grella. W fabule rozpisanej przez Benjamina Percy’ego (bo to właśnie temu twórcy władze zwierzchnie DC Comics powierzyły opiekę nad fabułami miesięcznika „Green Arrow vol.6”) poznajemy Ollie’go już po przełomowym dlań pobycie na bezludnej wyspie, miejscu swoistego „oszlifowania” dotąd beztroskiego imprezowicza i – nie bójmy się tego słowa – narodzin legendy. W tym akurat przypadku nonszalancki bon mot „co cię nie zabiję, to cię wzmocni” okazał się nadspodziewanie trafny i tym samym przyszły Green Arrow powrócił do cywilizacji z jasno sprecyzowanym planem działania. Owszem, brak w jego profilu osobowościowym (przynajmniej na tym, wczesnym przecież etapie serii) zadziorności i na swój sposób urokliwej pretensjonalności (przypomnijmy, że to właśnie Oliver Queen był autorem konstatacji typu „wszyscy policjanci to faszyści!” oraz nachalnych pouczeń z zakresu optymalnych – rzecz jasna w jego przekonaniu - systemów politycznych), z jaką mieliśmy do czynienia już od czasów przemodelowania tej postaci przez Boba Haneya (vide magazyn „The Brave and the Bold vol.1” nr 85 z sierpnia-września 1969 r.). Jawi się on raczej w kategorii osobnika o skłonnościach do refleksji, w niczym nieprzypominającego hulaki, jakim był on przed trafieniem na wspomnianą wyspę. W chwilach ku temu właściwych potrafi jednak wykazać się zdecydowaniem i szybkością działania, a nade wszystko łuczniczym kunsztem.

Te zaś cechy i umiejętności okazują się – zgodnie zresztą z prawidłami konwencji superbohaterskiej – niezbędne w obliczu wyzwań, z którymi zmuszony jest on się zmierzyć. Jak się rychło okazuje, w nie do końca jasnych okolicznościach zostaje on pozbawiony rodzinnych zasobów finansowych, co znacznie utrudnia mu aktywność w roli nieformalnego obrońcy Seattle (właśnie w tym ośrodku miejskim, podobnie jak w „The Longbow Hunters” i „Green Arrow vol.3” została osadzona akcja tej serii). Znać zatem jeszcze jedno nawiązanie wobec dokonań zespołu Grella, a w kontekście ogołocenia Ollie’ego z odziedziczonej fortuny decyzją Haneya i O’Neilla. Kolejnym tropem wiodącym do popularnej na przełomie lat 80. i 90. XX serii jest udział w niniejszej opowieści Shado, inspirowanej Elektrą z cyklu o Daredevilu japońskiej zabójczyni po mistrzowsku posługującej się łukiem. To właśnie ona okazuje się – po raz kolejny zresztą – zmorą Ollie’ego nasłaną przez osobliwe konsorcjum określające się mianem Dziewiątego Kręgu. Najbardziej istotnym novum w zestawieniu z okresem „Nowego DC Comics” jest powrót do koncepcji funkcjonującej w uniwersum DC przed wydarzeniami przybliżonymi na kartach „Flashpoint – Punkt Krytyczny”. Mowa tu o ponownym zawiązaniu bardzo bliskiej relacji pomiędzy Dinah „Black Canary” Lance i tytułowym bohaterem tego cyklu. Nie wnikając nadmiernie w szczegóły, przyznać trzeba, że owa relacja korzystnie uzupełnia opowieść w jej aspekcie emocjonalnym. To zaś obiecująco rokuje w kontekście kolejnych odsłon niniejszej serii. Do tego zdecydowanie lepiej niż miało to miejsce w przypadku nieudanego przedsięwzięcia, jakim okazał się publikowany w latach 2007-2010 miesięcznik „Green Arrow and Black Canary”.

Pomimo ogólnie udanej warstwy fabularnej, która ma spore szanse, by zaintrygować zarówno dawnych fanów „Szmaragdowego Łucznika”, jak i zupełnie nowe grono czytelników, uczciwie trzeba przyznać, że nie wszystkie wysiłki scenarzysty udało mu się zwieńczyć powodzeniem. Wyraźnie bowiem daje o sobie znać brak przekonująco skonstruowanego adwersarza. Ponadto po raz kolejny sprawdziła się boleśnie przetestowana m.in. przez Chucka Dixona w mini-serii „Connor Hawke: Dragon’s Blood” reguła, w myśl której sięgnięcie po postać Shado sprawdza się tylko wówczas, gdy ma się na nią ściśle skonkretyzowany, przemyślany pomysł. Tego tu niestety zabrakło, przez co tej niezwykle ciekawie obmyślanej osobowości znacznie bliżej do bezbarwnej statystki z odległego tła niż jej pierwowzoru z „The Lonbow Hunters” czy niesłusznie zapomnianej mini-serii „Shado: Song of the Dragon”. Zgodnie z wcześniej zasygnalizowaną obiekcją dotkliwie odczuwalny jest brak charakterności Ollie’ego, w którego usposobieniu trudno dopatrywać się cholerycznego usposobienia porównywalnego z nakreślaniem tej postaci przez O’Neilla w pamiętnym „Green Lantern/Green Arrow: Hard-Traveling Heroes”. Ta okoliczność jest o tyle zrozumiała, że na kartach tej klasycznej opowieści mieliśmy do czynienia z bohaterem doświadczonym, a zarazem dotkliwie przez los przeczołganym. Tymczasem w przypadku serii w ramach „Odrodzenia” uwaga czytelnika zostaje skoncentrowana na protagoniście wciąż jeszcze nie w pełni wdrożonym w superbohaterski fach. Nie dość na tym czytelnik doby początków lat 70. minionego wieku (tj. czasów pierwodruku „Hard-Traveling…”) w sposób zdecydowany różnił się od współczesnego. Stąd różnice z lubością (a niekiedy nie bez irytacji) wypunktowywane przez grono leciwych wielbicieli przygód Olivera Queena, jest zjawiskiem naturalnym, by nie rzec, że wręcz wskazanym. Wszak nowe czasy wymuszają nowe rozwiązania. Zwłaszcza w jak nigdy dotąd dynamicznie fluktuującej sferze popkultury.

Bez względu na utyskiwania wobec fabularnego aspektu tego przedsięwzięcia miłym zaskoczeniem okazuje się jego plastyczna aranżacja. Do jej realizacji zaangażowano dwóch plastyków: Otto Schmidta i Juana Ferreyrę. Obaj importowani skądinąd fachowcy (pierwszy z syberyjskich prowincji Federacji Rosyjskiej, drugi, z racji niezbyt odległych przodków, o proweniencji latynoamerykańskiej) reprezentują odmienne strategie plastyczne. Schmidt skupia się bowiem na operowaniu przede wszystkim kreską w manierze wziętego ostatnimi laty tzw. komiksu niezależnego, Ferreyra w sposób zdecydowany przykłada większą wagę do kolorystycznego pokostu. Łączy ich jednak jeden istotny czynnik: obaj panowie mają pełne predyspozycje, by swymi dokonaniami uwieść współczesnego czytelnika. To właśnie ich wysiłki walnie przyczyniły się do podsycenia dynamiki poszczególnych scen tej opowieści, a w konsekwencji udanej recepcji serii na jej macierzystym rynku. Czy ta sytuacja powtórzy się także u nas? Na ten moment z oczywistych względów nie sposób jeszcze udzielić odpowiedzi na to pytanie. Pierwsze opinie wydają się jednak świadczyć na korzyść pracy wykonanej przez wspomnianych autorów.

Na marginesie trudno nie wspomnieć, że uruchomieniu polskich edycji tytułów spod szyldu „Odrodzenia” towarzyszyły niespotykane wcześniej zabiegi marketingowe. Po pierwsze i najważniejsze 28. Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier w Łodzi odwiedził sam Jim Lee, autor, którego można lubić lub nie, ale z pewnością trudno odmówić mu przemożnego wpływu na współczesny komiks superbohaterski. Niegdyś generujący gigantyczne zyski najmita w „barwach” Marvela, następnie jeden ze współtwórców sukcesu wczesnego Image Comics, a obecnie dyrektor artystyczny DC Comics, niezmiennie pozostaje jedną z najjaśniej święcących gwiazd branży, a przy okazji aktywnym twórcą (vide również opublikowany w ramach „Odrodzenia” „Suicide Squad: Czarne więzienie”). Zresztą już sama okoliczność startu z aż piętnastoma tytułami wspomnianej linii wydawniczej to wydarzenie bez precedensu nie tylko w skali naszego kraju! Dodajmy do tego limitowaną edycję poszczególnych serii z barwionymi na srebrno okładkami oraz wizytę (także na łódzkim festiwalu) Otto Schmidta, a otrzymamy działania promocyjne, o których jeszcze kilka lat temu nie mogło być nawet mowy. Dość wspomnieć, że gdy równo dekadę temu do grona wielbicieli uniwersum DC współtworzących nieistniejący już serwis DC Multiverse (którego notabene „przedłużeniem” jest blog DC Maniak) dotarła wieść o spolszczeniu przez Egmont kierowanego do młodych czytelników dwumiesięcznika „Młodzi Tytani”, reakcja na nią zdawała się graniczyć z entuzjazmem. Niekoniecznie dlatego, że w owym gronie przeważali fani swego czasu popularnej animacji o przygodach m.in. Robina, „Gwiazdki” i „Bestii”, ale z tego względu, że mieliśmy do czynienia z iskrą nadziei, za której sprawą roiliśmy sobie, iż może pewnego dnia doczekamy się polskich wersji nie tylko perypetii Batmana publikowanych z częstotliwością „aż” jednego albumu rocznie, lecz może nawet czterech, maksymalnie pięciu tytułów ze „stajni” DC Comics w porównywalnym okresie. Stąd z ówczesnej perspektywy skala obecnych zmian jest wręcz niewyobrażalna! Nie pozostaje zatem nic innego jak rzec: „Dzięki Egmoncie!” i życzyć sobie, aby obecna hossa – a co za tym idzie również rynkowy byt polskiej edycji „Green Arrow vol.6” - trwała jak najdłużej.

 

Tytuł: „Green Arrow:” tom 1: „Śmierć i życie Olivera Queena”

  • Tytuł oryginału: „Green Arrow Volume 1: The Death & Life of Oliver Queen”
  • Scenariusz: Benjamin Percy
  • Rysunki i kolory: Otto Schmidt, Juan Ferreyra
  • Tusz: Ande Parks
  • Tłumaczenie z języka angielskiego: Marek Starosta
  • Redakcja merytoryczna i wstęp: Tomasz Sidorkiewicz
  • Wydawca wersji oryginalnej: DC Comics
  • Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
  • Data publikacji wersji oryginalnej: 10 stycznia 2017 r.
  • Data publikacji wersji polskiej: 15 września 2017 r.
  • Oprawa: miękka ze „skrzydełkami”
  • Format: 17 x 26 cm 
  • Druk: kolor
  • Papier: kredowy
  • Liczba stron: 144
  • Cena: 39,99 zł

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego zamieszczono pierwotnie w wydaniu specjalnym „Green Arrow: Rebirth” nr 1 (sierpień 2016) oraz miesięczniku „Green Arrow vol.6” nr 1-5 (sierpień-październik 2016).

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.

Galeria


comments powered by Disqus