„Metabaron” tom 1: „Wilhelm-100, Technoadmirał”, tom 2: „Konrad, Antybaron” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 25-09-2017 22:30 ()


Mimo że wykreowane przez Alejandro Jodorowsky’ego i wspierających go plastyków uniwersum Incala jest jednym z najbardziej rozbudowanych światów w komiksie europejskim, to jednak wciąż znajduje się w nim miejsce na kolejne, wzbogacające go motywy i zdarzenia. Tak było w przypadku dyptyku „Castaka” przybliżającego genezę tytułowego rodu, jak również uważanej za jedno z najwybitniejszych osiągnięć wspomnianego scenarzysty, tj. „Kasty Metabaronów”. Dość wspomnieć, że przynajmniej w przekonaniu części czytelników losy Bezimiennego przyćmiły nawet macierzystą serię realizowaną przezeń wspólnie z Jeanem „Moebiusem” Giraudem.

Nie zaskakuje zatem okoliczność, że nominalny, ostatni Metabaron – tj. właśnie Bezimienny – okazuje się żyć własnym życiem pomimo zakończenia cyklu poświęconego jemu i jego przodkom. We wrześniu 2009 r. doczekaliśmy się polskiej edycji „Broni Metabarona” (notabene brawurowo zilustrowanej przez znanego ze współrealizacji m.in. takich serii jak „The Darkstars” i „Wild C.A.T.S.” Travisa Charesta). Na tym jednak nie koniec, bo wyzwania przybliżenia dalszych losów najgroźniejszego z Metabaronów podjął się Jerry Frissen („World War X”, „Lucha Libre”). Oczywiście uczynił to za zgodą i wiedzą chilijskiego „wulkanu pomysłów” w osobie Jodorowsky’ego, wpisując się tym samym w rynkową tendencję, która nie ominęła m.in. „Smerfów” i „Thorgala”. O ile jednak w przypadku kontynuacji przygód niebieskich skrzatów oraz odchowanego pośród Wikingów „Gwiezdnego Dziecka” przez innych autorów niż ich pomysłodawcy nie brak obiekcji ze strony zagorzałych fanów tych serii, o tyle wizja zaproponowana przez Frissena zdaje się w pełni kompatybilna i nie mniej porywająca niż zilustrowana przez Juana Gimeneza saga wzbudzającego powszechną trwogę rodu. Nieprzypadkowo, bo namaszczony przez Jodorowsky’ego scenarzysta podszedł do zaproponowanego mu przedsięwzięcia z szacunkiem dla pierwowzoru, nie szczędząc przy tym autorskich konceptów.

Bezimiennego napotykamy zatem niebawem po wydarzeniach przybliżonych w ostatniej odsłonie „Kasty…”. Świadomy braku możliwości doczekania się następcy władnego położyć go trupem w trakcie rytualnego pojedynku nadal pozostaje on wierny przysiędze pozostania bezpotomnym. Co więcej, wygląda na to, że nic nie jest w stanie wydobyć go z nasilającego się marazmu i ponurej melancholii. Prawidła epiki są jednak w prawie równym stopniu nieubłagane co oczekiwania rozkapryszonych ogromną podażą czytelników. Stąd względnie prędko okazuje się, że za sprawą ekspansywnych Technotechnosów zmuszony jest on porzucić kontemplację ciszy kosmicznej próżni i raz jeszcze dać dowód swojego kunsztu w zakresie wojennego rzemiosła. Bieg wypadków sprawia, że tym razem obiera on kurs na Marmolę, glob, z którego swego czasu wywędrował jego prapradziad Othon, by dać początek rodowi niezwyciężonych wojowników. Właśnie tam Bezimienny planuje uzupełnić zapasy najcenniejszej substancji wszechświata, tj. niwelującego grawitacje epifitu. Kontrolujący ów świat władczy Technotechnosi ani myślą jednak dopuszczać go do cennych zasobów tego surowca występującego tylko i wyłącznie na Marmoli. O uniknięciu konfliktu nie może być zatem mowy, zwłaszcza że wśród imperialnych technoadmirałów pojawia się osobnik, którego ambicją jest stawić czoła sławnemu Metabaronowi. Mowa tu o wyposażonym w liczne cyborgizacje Wilhelmie-100, który za sprawą wsparcia ze strony genialnego inżyniera i stratega Tetanusa może okazać się – o dziwo! – realnym zagrożeniem dla losów tytułowego bohatera.

Jak chwilę temu zasygnalizowano, wielbiciele poprzednich odsłon uniwersum Incala po pierwszym dyptyku serii „Metabaron” mają pełne prawo oczekiwać wrażeń porównywalnych z przejawami twórczości Alexandro Jodorowsky’ego. Wszechświat pod piórem Frissena wionie beznadzieją i okrucieństwem w nie mniejszym stopniu, niż miało to miejsce choćby na kartach „Technokapłanów” czy „Megalexu”. Toteż obejmujące swymi wpływami rozległe systemy gwiezdne totalitarne despocje cynicznie i bezlitośnie eksploatują podległe im społeczności. Etos wspólnoty politycznej czy religijnej to jedynie fasada dla poszerzania wpływów i zniewalania kolejnych światów, w czym zakon Technotechnosów osiągnął wprawę graniczącą z mistrzostwem. Stąd raczej trudno dopatrywać się w obu zebranych tu opowieściach postaci z natury życzliwych wobec bliźnich. Kosmos według Frissena to przestrzeń zdecydowanie nieprzyjazna bądź w najlepszym razie zdegenerowana niczym Miasto-Szyb z macierzystego cyklu uniwersum. Nieco inaczej rzecz się ma z Bezimiennym, który pomimo ogólnej oschłości wbrew pozorom nosi w sobie znaczne pokłady z trudem przezeń ujawnianego człowieczeństwa. Przy czym konsekwentnie zachowując nastrojowość dokonań Jodorowsky’ego – w dużej mierze inspirowane klasyczną „Diuną” – nowy scenarzysta nie omieszkał wkomponować w ramy tegoż wszechświata przedstawionego co najmniej kilku, na ogół przekonujących pomysłów i kreacji. Wzmiankowany Tetanus czy Antybaron Konrad równie dobrze mogliby odnaleźć się w ramach fabuł „Kasty Metabaronów”.

Tym samym Frissen okazał się znacznie bardziej udanym kontynuatorem dzieła swego poprzednika, niż miało to miejsce w przypadku raczej chłodno ocenianego epigona Franka Herberta w osobie Kevina J. Andersona (udział Briana Herberta w przedsięwzięciach takich jak m.in. „Ród Atrydów” czy „Czerwie Diuny” ogranicza się de facto do użyczenia na okładkach wzbudzającego dobre skojarzenia nazwiska). „Metabaron” zachowuje zatem jakość i zasadnicze cechy dzieł Jodorowsky’ego (jak np. wyzwania z pozoru niewykonalne tak jak miało to miejsce m.in. przy okazji konieczności przedłużenia rodu przez pozbawionego lędźwi Othona – zob. „Kasta Metabaronów: Prababka Honorata”) choć zarazem cykl nie stoi w miejscu, a sam protagonista okazuje się typem bohatera dynamicznego. Nie zgorzej prezentują się jego oponenci, wśród których na pierwszy plan wysuwa się w równym stopniu perwersyjny, co i przebiegły admirał Wilhelm-100. Stąd rozgrywkę, do której dochodzi na kartach obu zebranych epizodów, trudno byłoby uznać za wyzbyty choćby śladowego stresu spacerek ku kolejnemu triumfowi. Tym bardziej że konflikt stanowiący oś fabularną tej opowieści obfituje w emocjonujące zwroty akcji.

Rozmach i bogactwo scenograficzne stanowiły immanentny składnik uniwersum Incala już od pierwszych plansz cyklu z udziałem Johna Difoola. Owo założenie siłą rzeczy wymuszało na jego „pejzażystach” adekwatną strategię plastyczną. Nie inaczej rzec się ma w przypadku Valentina Séchera, artysty, któremu powierzono zilustrowanie skryptu następcy Jodorowsky’ego. Efekt być może nie olśniewa w równym stopniu, jak miało to miejsce przy okazji kompozycji autorstwa Juana Gimeneza. Biorąc jednak pod uwagę wyjątkowość argentyńskiego twórcy, całkowicie zasłużenie cieszącego się statusem klasyka, owa konstatacja bynajmniej nie jest zarzutem. Zwłaszcza że warsztatowe umiejętności Séchera są bez zarzutu, a on sam zachowuje stylistyczną spójność z konceptami ilustratora „Kasty Metabaronów”. Myliłby się jednak ten, kto mniema, że ów autor poprzestaje na „chwytach” kompozycyjnych i projektach z zakresu kultury materialnej wypracowanych przez swego wielkiego poprzednika. Wyobraźnia bowiem dopisuje również Sécherowi, przez co także on nie stroni od kreowania zaawansowanych technologii, humanoidów zamieszkujących odległe planety czy właśnie plenerów tychże światów. Jak przystało na space operę, nie mogło ponadto zabraknąć sekwencji rozgrywających się w przestrzeni kosmicznej. Mroczna, generowana cyfrowo kolorystyka, dodatkowo podkreśla przygnębiającą nastrojowość cyklu. Jako że w tej odsłonie przypadków Bezimiennego zabrakło głównego narratora z kart „Kasty…” (przypomnijmy, że był nim rozgadany, a przy okazji skłonny do egzaltacji robot Tonto) choćby śladowe akcenty humorystyczne zostały z tej historii wydestylowane.

Obaj panowie, którym powierzono kontynuację losów Metabarona, spisali się na przysłowiowy medal. W niniejszym dyptyku z powodzeniem rozwijane są dawne wątki przy równoczesnym sygnalizowaniu nowych. Pomimo skłonności do pogrążania się w jałowej medytacji Bezimienny radzi sobie z wyzwaniami nie zgorzej niż w czasach kooperowania z Johnem Difoolem i jego drużyną. Marka zatem żyje, ma się dobrze i oby więcej tak udanych kontynuacji. Tym bardziej że kronika uniwersum Incala z pewnością ma jeszcze wiele do zaoferowania.

 

Tytuł: „Metabaron” tom 1: „Wilhelm-100, Technoadmirał”, tom 2: „Konrad, Antybaron”

  • Tytuł oryginału: „Meta-Baron Tome 1: Wilhelm-100, Le techno-amiral. Tome 2: Khonrad L’Anti-Baron”
  • Scenariusz: Jerry Frissen (na podstawie historii Alexandro Jodorowsky’ego)
  • Rysunki i kolor: Valentin Séher
  • Tłumaczenie z języka francuskiego i posłowie: Wojciech Birek
  • Wydawca wersji oryginalnej: Humanoïdes Associés
  • Wydawca wersji polskiej: Scream Comics
  • Data publikacji wersji oryginalnej: 28 października 2015 r. i 1 czerwca 2016 r.
  • Data publikacji wersji polskiej: 15 września 2017 r.
  • Oprawa: twarda
  • Format: 24 x 32 cm
  • Druk: kolor
  • Papier: kredowy
  • Liczba stron: 120
  • Cena: 89,99 zł

Dziękujemy wydawnictwu Scream Comics za udostępnienie komiksu do recenzji.

Galeria


comments powered by Disqus