„Resident Evil” : „Ostatni rozdział” - recenzja
Dodane: 29-01-2017 20:12 ()
Ostatni rozdział - te słowa w odniesieniu do dochodowych filmowych tasiemców zawsze budzą uzasadnione obawy, bo wiadomo przecież, że póki marka przynosi godziwe dochody, hollywoodzcy włodarze nie pozwolą jej odejść. Parafrazując Siarę, mało która wytwórnia odważy się urżnąć kurze złote jaja. Czy faktycznie zdecydowano się finalnie złożyć do płytkiego grobu ledwo trzymające się na nogach truchło?
Intensywnie podkreślany podtytuł Ostatni rozdział wydaje się wskazywać na to, że faktycznie na dobre żegnać będziemy się z Alice i zombiakami. Niestety, już na dzień dobry fanów serii czeka zawód. Jeśli pamiętacie, finał Retrybucji zapowiadał wielką, ostateczną bitwę na ruinach amerykańskiej cywilizacji, serwując nam intrygujące ujęcie Białego Domu oblężonego przez tysiące nieumarłych i mutantów. Ostatni rozdział zamiata to wszystko pod dywan i przeskakuje gładko do tego, co stało się później. Prawdopodobnie był to skutek okrojonego budżetu uzasadnionego coraz gorszymi finansowymi wynikami, ale nie zmienia to faktu, że widzowie pozbawieni zostali zapewne szalenie efektownej, choć najprawdopodobniej równie absurdalnej sceny (choć biorąc pod uwagę estetykę scen akcji w recenzowanej produkcji może to i lepiej, ale jest to temat na osobny akapit). Ogromny zawód na dzień dobry nie rokuje dobrze, ale co tam, skoro już wybraliśmy się na seans, to brnijmy dalej. A dalej jest na szczęście nieco lepiej, naprawdę sam dziwię się, że to piszę, ale w nowym Residencie widać zalążki dobrego filmu i serce niemalże pęka, widząc, że ziarno nie padło na żyzną glebę, ale między skały i plewy. Twórcy podjęli się nie lada zadania, starając się sfinalizować wszystkie wątki serii, która zadebiutowała 15 lat temu. I nawet nieźle im to poszło. Dopisali w miarę sensowną, o ile delikatnie zmrużymy oczy, historyjkę tłumaczącą, dlaczego jest, jak jest, dodali kilka przyjemnych odniesień i nawiązań do poprzednich produkcji i sprawili, że faktycznie nad filmem wisi widmo finału. Niestety, choć budowanie świata i domykanie wątków poszło im nieźle, to nie poradzili sobie zbyt dobrze ze scenariuszem.
Alice budzi się w ruinach Waszyngtonu, nawala się z zombie-topielcem i zmutowanym nietoperzem, po czym dostaje od Czerwonej Królowej, sztucznej inteligencji zawiadującej złowroga korporacją Umbrella, cynk, że musi zasuwać do Racoon City, miejsca, w którym globalna pandemia miała swój początek, bo na miejscu czeka lek na całe zło świata. Dosłownie. Alice na miejscu znajdzie antywirusa, który po rozproszeniu w powietrzu zniszczy wszystko zarażone wirusem T, głównym sprawcą apokalipsy. Nie zdradzam wam finału, wszystkiego tego widz dowiaduje się w przeciągu pierwszych 10 minut seansu, co z miejsca burzy wszelki suspens. Dwa faux-pas na dzień dobry, widać, że twórcy się nie patyczkują. Prosta jak drut historyjka staje się pretekstem, by przedstawić widzom mesjanistyczną wręcz wędrówkę Alice przetykaną przekomarzaniem się czarnych charakterów z Czerwoną Królową. Nie braknie oczywiście akcji, a trup ściele się gęsto. Problem jest taki, że opowiastka, która początkowo trzyma się kupy, zaczyna walić się w finalnym akcie jak domek z kart w czasie trzęsienia ziemi, skutkując niesatysfakcjonującym zwieńczeniem. Słabo, bo jak już wspomniałem, w produkcji zasiano ziarna, które mogłyby dać plon o wiele lepszy.
Co do aktorstwa powiem krótko, cały wózek ciągnie i pcha Iain Glen, który w filmie wciela się w nemezis naszych bohaterów, doktora Alexandra Isacsa oraz swojego własnego diabolicznego klona. Glen zarówno jako zimny, jak i skalkulowany oryginał oraz sadystyczna kopia wypada równie przekonująco, a jego aktorstwo, choć na pewno nie wybitne, stanowi jeden z jaśniejszych aspektów obrazu. Co do reszty aktorów to Mila Jovovich ogranicza się do sypania średnio udanymi one-linerami. Przypadkiem odkryto również chyba idealny typ roli, w jakiej obsadzić można dziecięcą gwiazdkę. Jeśli producenci nie będą chcieli, by ktoś zarzucił ich małoletniemu pupilowi brak umiejętności aktorskich, niech obsadzą go w roli avatara pozbawionej emocji sztucznej inteligencji. Obalą w ten sposób wszelkie zarzuty. Dla tych, którzy nie zrozumieli aluzji, jest to przytyk pod adresem małoletniej Ever Anderson i jej gry aktorskiej cechującej się zerową ekspresją. Reszta obsady istnieje głównie po to, by w stosownym momencie skonać, co też czyni w sposób ulatujący momentalnie z pamięci widza.
To, że Ostatni rozdział ma być ostatnią odsłoną serii czuć również w kwestii oprawy audiowizualnej. Wyraźnie widać i słychać, że film robiony był za ostatnie drobne wygrzebane gdzieś z dna portfela. Muzyka jest nad wyraz męcząca ze względu na swoją sztampowość. Są to albo pompatyczne i do znudzenia ograne w dziesiątkach niskobudżetowych filmów akcji motywy heroiczno-nostalgiczne, albo okropnie irytująca za sprawą zarówno piskliwości, jak i dudniących basów oraz głośności stereotypowa horrorowa ścieżka dźwiękowa, która znienacka atakuję bogu ducha winne bębenki uszne widzów niczym wyskakujący zza węgła rozbójnik dzierżący srogą lagę. Krótko mówiąc, muzyka albo nudzi i zupełnie umyka z pamięci, albo wywołuje niemal fizyczny ból.
Nie lepiej ma się również oprawa wizualna. Choć apokaliptyczne krajobrazy spustoszonej Ziemi wyglądają w porządku na szerokich ujęciach, to niczym nie różnią się od tych serwowanych przez inne filmy o podobnej tematyce i cechują się kompletnym brakiem oryginalności. Z wyjątkiem dosłownie jednej sceny, z pogranicza lanszaftu i sceny akcji, film nie zaskakuje absolutnie niczym. Ba, wielokrotnie powiela motywy i ujęcia z poprzednich odsłon. Na zbliżeniach z kolei wyraźnie widać taniość dekoracji i rekwizytów, które realizatorzy starają się maskować ciemnością i montażem.
No właśnie, montaż. Jak już wspomniałem sceny akcji i montaż zasługują na osobny akapit. W sposobie, w jaki nakręcono sceny akcji wyraźnie czuć, że starano się zamaskować fakt, że efekty specjalne, choreografia i oryginalność stoją na poziomie niższym nawet niż ten zaprezentowany w Afterlife, wyjątkowo nieudanej odsłonie serii. Niedoróbki i niedostatki ukryto i zamaskowano więc agresywnym i pochlastanym do granic koherencji montażem. Nie przesadzę, twierdząc, że sceny te nie tyle pocięto, ile wręcz posiekano, jak w wysokoobrotowym blenderze, a za oświetlenie posłużyły chyba diody w telefonach komórkowych i stroboskop, bo w dziwacznej migotaninie cieni naprawdę ciężko dopatrzyć się kto, kogo i dlaczego. Skutkiem wszystkich tych zabiegów jest obraz, który śledzić trudniej niż czytać napisany z prawa na lewo tekst, wisząc do góry nogami na wiatraku w kiepsko oświetlonym pokoju pełnym luster. Jeśli dodamy do tego fakt, że w scenach akcji brakuje pewnej dozy efektownej absurdalności znanej z poprzednich odsłon, to otrzymamy obraz nędzy, rozpaczy i bezdyskusyjnej klęski.
Naprawdę bardzo chciałem, aby Ostatni rozdział okazał się porządnym filmem. Nie wybitnym, nawet nie dobrym, ale porządnym. Niestety, po seansie mam nadzieję, że tytuł okaże się zobowiązujący, co boli, bo najnowsza odsłona miała zadatki, by stać się czymś zdecydowanie lepszym. Słabnący z minuty na minutę scenariusz, miałcy w większości przypadków bohaterowie oraz fatalna realizacja powodują, że mam nadzieję, że truchło nie będzie już więcej reanimowane.
Ocena: 2/10
Tytuł: „Resident Evil": „Ostatni rozdział"
Reżyseria: Paul W.S. Anderson
Scenariusz: Paul W.S. Anderson
Obsada:
- Milla Jovovich
- Iain Glen
- Ali Larter
- Shawn Roberts
- Eoin Macken
- Fraser James
- Ruby Rose
- William Levy
- Ever Anderson
Muzyka: Paul Haslinger
Zdjęcia: Glen MacPherson
Montaż: Doobie White
Scenografia: Edward Thomas
Czas trwania: 107 minut
Dziękujemy Multikino za udostępnienie filmu do recenzji.
comments powered by Disqus