„Wojna domowa” - recenzja

Autor: Paweł Ciołkiewicz Redaktor: Motyl

Dodane: 28-12-2016 13:41 ()


„Wojna domowa” należy chyba do najczęściej wydawanych w Polsce komiksów. Obecna edycja jest już trzecią w ostatnim czasie. Najpierw było wydanie Muchy (2013), później opowieść o bratobójczej wojnie superbohaterów ukazała się w ramach Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela (2014), a teraz mamy wydanie Egmontu (zresztą najgorsze z tych trzech, ale o tym później). Wygląda zatem na to, że cały czas są chętni, by zapoznać się z komiksem, który stał się podstawą scenariusza trzeciego filmu z przygodami Kapitana Ameryki. Trzeba jednak odnotować, że ludzie odpowiedzialni za kształt kinowego uniwersum Marvela potraktowali niestety komiksowy scenariusz Marka Millara dość swobodnie.

Wszystko zaczyna się od pozornie łatwej akcji New Warriors – drużyny nastoletnich bohaterów zachłyśniętej celebrycką popularnością. Transmitowana na cały kraj akcja nieodpowiedzialnych herosów przeprowadzona w miasteczku Stamford kończy się niestety totalnym fiaskiem. W wyniku eksplozji spowodowanej przez Nitro giną nie tylko członkowie grupy, ale także setki okolicznych mieszkańców, głównie dzieci. To zdarzenie staje się przysłowiową kroplą przelewającą czarę goryczy. Nastroje społeczne się radykalizują, co prowadzi do coraz częstszych ataków na superbohaterów zamieszkujących Nowy Jork. Ludzie najwyraźniej mają dość kolejnych ekscesów chwackich herosów, którzy zaciekle walcząc z łotrami, coraz częściej zapominają o bezpieczeństwie zwykłych obywateli. Pod naciskiem opinii publicznej prezydent USA inicjuje prace nad projektem ustawy o rejestracji superbohaterów. Zgodnie z jej założeniami warunkiem dalszej, legalnej działalności będzie ujawnienie tożsamości oraz podporządkowanie się rządowej administracji. Superbohaterowie staną się w ten sposób opłacanymi z budżetu państwa pracownikami etatowymi, którzy będą ponosić prawną odpowiedzialność za konsekwencje swych działań, choć nie będą decydować o ich podejmowaniu.

Jak można się domyślić wśród setek bohaterów – tak, dopiero czytając takie komiksy, człowiek z konsternacją uświadamia sobie, że w marvelowskim Nowym Jorku mieszkają setki superbohaterów – rozpoczynają się dyskusje dotyczące słuszności tej ustawy. Nie wszyscy chcą zerwać z trwającą dziesięciolecia tradycją zamaskowanej walki z przestępczością. Mark Millar koncentruje swoją opowieść wokół dwóch kluczowych postaci uosabiających dwie, skrajnie przeciwstawne reakcje na projekt ustawy. Z jednej strony jest Tony Stark, który dostrzega w niej szansę na rozwój idei superbohaterstwa i dopasowanie jej do wymogów nowych czasów, z drugiej zaś strony mamy Steve’a Rogersa, który widzi tu jedynie zagrożenie dla wolności. Iron Man staje się zatem rzecznikiem rejestracji superbohaterów, a Kapitan Ameryka obejmuje przywództwo rebelii. Do jednego i do drugiego stopniowo dołączają kolejni bohaterowie opowiadający się bądź to za rejestracją, bądź też za utrzymaniem dotychczasowego stanu rzeczy. Podziały wśród superbohaterów są bardzo głębokie i często przebiegają nawet w obrębie rodzin. Okazuje się, że ci, którzy do tej pory ramię w ramię walczyli o lepsze jutro, teraz stają naprzeciwko siebie i zmagają się ze sobą na śmierć i życie. Inaczej niż w filmie, w którym widać było aż za dobrze, że bohaterowie nie chcą sobie zrobić krzywdy, tu nikt nie wstrzymuje ręki. W tej sytuacji ofiary są nieuniknione.

Trzeba przyznać, że punkt wyjścia jest naprawdę interesujący i oferuje scenarzyście wiele ciekawych możliwości rozwoju tej historii. Mark Millar, któremu w udziale przypadło zadanie rozwinięcia konceptu Briana Michaela Bendisa dotyczącego ustawy o rejestracji superbohaterów, wywiązał się z niego wyśmienicie. Szkocki scenarzysta umiejętnie zapanował nad wielością bohaterów, których musiał wtłoczyć do swojej historii i skoncentrował się przede wszystkim na ukazaniu psychologicznych aspektów tej sytuacji oraz naświetleniu moralnych rozterek poszczególnych postaci. Przydziela on swoich aktorów do jednej lub drugiej strony, kierując się własnym wyobrażeniem o ich cechach charakterologicznych. W tej sytuacji Stark był chyba najbardziej oczywistym kandydatem do roli rzecznika ustawy. Co ciekawe, scenarzysta nie szuka jednak źródeł jego decyzji w korporacyjnych skłonnościach przywódczych miliardera, ale sprowadza je do emocjonalnego impulsu, którego źródłem było spotkanie z matką jednej z ofiar incydentu w Stamford. Rogers z kolei jako idealista z minionej epoki po prostu musiał stanąć na czele buntowników walczących o własną interpretację wolności. Przyjmując zatem określone założenia wyjściowe, Millar bawi się na całego, rozstawiając kolejnych herosów na swojej szachownicy i wprowadzając do gry zdarzenia, które wymuszają na nich trwanie w swoich postanowieniach bądź dramatyczne zmiany decyzji. Właśnie ta psychologiczna gra i nieustanne stawianie bohaterów w sytuacjach wymuszających niezwykle trudne decyzje i kompromisy stanowi główny atut tego komiksu.

Scenarzyście kroku dzielnie dotrzymuje rysownik. Steve McNiven wypada jednak znacznie lepiej nie w tych scenach, w których nasi bohaterowie przeżywają szekspirowskie rozterki, ale w momentach, kiedy całe to filozofowanie oraz psychologizowanie schodzi na drugi plan i rozpoczyna się dobra, klasyczna superbohaterska nawalanka. Sceny walk są niezwykle dynamiczne i świetnie skomponowane. W przypadku tego komiksu jest to o tyle istotne, że często biorą w nich udział dziesiątki superbohaterów, zatem rozplanowanie tych kadrów i przygotowanie odpowiedniej dla nich choreografii na pewno nie należało do zadań łatwych. Poza rysunkami McNivena w tomie możemy podziwiać także dodatkowe grafiki. Znalazło się tu miejsce na regularne i alternatywne okładki poszczególnych zeszytów (te drugie, autorstwa Michaela Turnera otrzymujemy także w wersji ołówkowej) oraz plakaty promocyjne. Mimo tego bogactwa materiałów dodatkowych edytorską stronę tego wydania trudno jednak – mówiąc delikatnie – uznać za udaną. Mamy tu bowiem dwie koszmarnie zepsute rozkładówki – więzienie w strefie negatywnej (zeszyt 5) i scena, w której dwie superbohaterskie drużyny stają naprzeciwko siebie przed kluczową walką (zeszyt 6), zostały po prostu podzielone na pół i wydrukowane po dwóch stronach tych samych kartek. Miejmy nadzieję, że jest to – jakkolwiek zupełnie niewybaczalny – to jednak jedynie wypadek przy pracy, a nie objaw nastawienia na ilość kosztem jakości. Takie wpadki po prostu nie mają prawa się zdarzać. Na marginesie warto odnotować, że być może dzięki temu defektowi wcześniejsze wydania Muchy i Hachette właśnie sporo zyskały na wartości.

Podsumowując, należy stwierdzić, że opowieść o bratobójczej walce superbohaterów, która po raz pierwszy została opublikowana w siedmiozeszytowej serii w roku 2006, nadal czyta się bardzo dobrze. Warto też odnotować, że w przypadku tej historii określenie „wydarzenie, które nieodwracalnie zmieniło uniwersum Marvela” jeszcze cokolwiek znaczy. Zdarzenia opisane w tej miniserii miały swoje reperkusje w niemal każdej wydawanej wówczas marvelowskiej serii (w 2012 roku Mucha wydała u nas album „New Avengers. Wojna domowa” rozwijający niektóre wątki tego eventu). Bohaterowie okopali się na swoich pozycjach i walczyli ze sobą na różnych frontach jeszcze długo. „Wojna domowa” pozostaje także doskonałym dowodem na to, że zakrojony na szeroką skalę event, nie musi być oparty na absurdalnie wielkich zagrożeniach po raz setny zmierzających w kierunku Ziemi. Prosty pomysł i starannie przemyślany scenariusz okazują się lepszym sposobem na dobry komiks niż nieustanne szukanie coraz to większych zagrożeń.

 

Tytuł:Wojna domowa”

  • Tytuł oryginału: „ Civil War”
  • Scenariusz: Mark Millar
  • Rysunki: Steve McNiven
  • Kolor: Morry Hollowell
  • Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
  • Wydawca: Egmont
  • Wydanie III
  • Data polskiego wydania: 07.12.2016 r.
  • Wydawca oryginału: Marvel Comics
  • Objętość: 208 stron
  • Format 175x265 mm
  • Oprawa: twarda
  • Papier: kredowy
  • Druk: kolorowy
  • Cena: 79,99 zł

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.

Galeria


comments powered by Disqus