„Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” - recenzja
Dodane: 29-03-2016 20:32 ()
Wraz z sukcesem „Człowieka ze Stali” studio Warner Bros. poczuło, że jest w stanie nawiązać rywalizację z filmowym uniwersum Marvela. Wprawdzie po premierze obrazu „Mroczny Rycerz Powstaje” jeszcze na dobre nie opadły wszystkie emocje związane z trylogią Christophera Nolana, a zaczęto poważnie myśleć o aktorze, który wcieliłby się ponownie w obrońcę Gotham. Powód? Dość prozaiczny, skoro nie nastał jeszcze odpowiedni czas na kolejne solowe przygody Gacka, to może dynamiczny duet ikon DC Comics okaże się kontrpropozycją dla zalewającego ekrany kinowe, familijnego Marvela.
Pomysł z przeniesieniem na ekran przygód Supermana i Batmana nie jest nowy, a easter eggi na ten temat pojawiały się również w innych filmach. Bez wątpienia potencjał obu postaci jest ogromny, a jak pokazują wspólne wypady Bruce’a i Clarka za szwarccharakterami na kartach komiksów, twórców ograniczać może jedynie ich wyobraźnia. I ta, krótko mówiąc, spłatała autorom niniejszego „dzieła” figla, bowiem „Świt sprawiedliwości” nie jest ani filmem dobrym, ani ciekawym, a co najgorsze, pokazuje jak fabuła przegrywa z wizualnymi efektami.
Zwycięstwo nad Zodem zostało okupiono licznymi ofiarami mieszkańców Metropolis. Podsycana przez media oraz wpływowe osoby pokroju Aleksandra Luthora spirala strachu, każe zastanowić się, czy Superman - postrzegany przez niektórych za iście boską istotę - nie stanowi zagrożenia dla ludzkości. Na niekorzyść Kryptończyka przemawiają kolejne wpadki podczas, zdawałoby się, rutynowych akcji, gdzie śmierć ponoszą przypadkowi ludzie. Poczynaniom Kal-Ela nie może przyglądać się bezczynnie obrońca Gotham. Z kolei jego brutalne metody zaczynają coraz bardziej doskwierać Człowiekowi ze Stali, który postanawia odwiedzić swojego kolegę po fachu. Konfrontacja między dwoma peleryniarzami wydaje się być nieunikniona.
Na wstępie warto zaznaczyć, że pojedynek Batmana z Supermanem powinien być jednostronnym widowiskiem, z dość gładką wygraną syna Jor-Ela. Mięśnie ze stali kontra zabawki Gacka mimo wszystko gwarantują triumf harcerzyka w czerwonej pelerynie, toteż, aby nie skazywać Mrocznego Rycerza na pożarcie, scenarzyści postanowili oczernić Supermana, dowartościowując tym samym nieprzebierającego w środkach Batmana. Możliwe, że jest to jedno z rozwiązań, które z łatwością podchwyci ekranowa gawiedź, wszak postać eSa jest zdecydowanie mniej popularna i lubiana niż Zamaskowany Krzyżowiec. Szkoda tylko, że wybierając taką fabularną ścieżkę, twórcy nie robią sobie nic z inteligencji widza. Wszystkie podpuchy, medialne pułapki i manipulacja herosami, dokonywane przez Luthora, są niezwykle przejrzyste, intryga szyta grubymi nićmi, co w przypadku detektywistycznych umiejętności Batmana nigdy nie powinno mieć miejsca. Tymczasem Wayne jest opętany obsesją pobicia Supermana, a główną przyczyną tego nieracjonalnego zachowania jest zniszczenie jego oddziału w Metropolis podczas walki z Zodem i jego poplecznikami. Innymi słowa, heroiczna próba ochrony Ziemian przed obcym agresorem, podjęta przez Supermana, została potraktowana jako naczelny powód wendetty wobec niego. Bardzo to głębokie i nadzwyczaj świeże podejście do superbohaterskiego gatunku, każące się zastanowić nad sensem podobnych ekranizacji.
Niestety pierwsza część filmu, wstęp do wspomnianej konfrontacji, przebiega w niemrawym tempie, a podchody obu protagonistów nie należą do wyszukanych. Kiedy elementy intrygi zaczynają wypływać na światło dzienne, niemożliwa jest forma dialogu z uwagi na niewytłumaczalne zaślepienie Batmana, który z tej dwójki zawsze uchodził za tego chłodno i racjonalnie myślącego. Kulminacja to już kotłowanina efektów specjalnych, która w przypadku walki między bohaterami wypada całkiem nieźle, natomiast gdy areną kolejnych apokaliptycznych wydarzeń staje się Metropolis, mrok i wyładowania energii skutecznie zaciemniają batalię herosów z kreaturą z najgorszych koszmarów – Doomsdayem. W tym przypadku razi masa niekonsekwencji, wydarzeń i rzeczy odgrywających w finale kluczowe role, które wcześniej z fabularnego punktu widzenia nie miały większego sensu. Oddzielnym tematem są wizje/sny Batmana nawiązujące do przyszłych wydarzeń, które u widza obeznanego w realiach DC mogą wywołać lekką konsternację, a dla pozostałych będą zupełnie niezrozumiałe. Chyba największą bolączką są jednak fabularne mielizny i bzdury, które powstały może nie tyle za sprawą kiepskiego scenariusza, co raczej zbyt intensywnego korzystania z montażowych nożyc, toteż efekt brakujących scen jest aż nader widoczny. Całkowicie innym tematem jest lokowanie easter eggów, które w obrazach Marvela są wprowadzane naturalnie i umiejętnie, tutaj wpychane na siłę i w najmniej potrzebnych momentach.
Na koniec parę słów o odtwórcach głównych ról tego dramatu. Najkorzystniej na tle mizernych występów większości obsady wypada Bruce Wayne w interpretacji Bena Afflecka, zdeterminowany fighter, przekonujący w roli Zamaskowanego Krzyżowca. Udanie wtóruje mu Jeremy Irons jako Alfred, a wzajemne docinki obu wspomnianych to najlepsze co mogło się temu filmowi przytrafić. Z nadzieją należy też wypatrywać solowego występu Wonder Woman, bo Gal Gadot może nie miała zbyt wielu okazji do pokazania swoich umiejętności aktorskich, ale w kostiumie walecznej Amazonki prezentuje się nad wyraz udanie, zamykając usta wszystkim malkontentom swojej osoby. Rozczarowują natomiast pozostali. Luthor jest owładniętym manią wariatem, dużym dzieckiem nieudolnie próbującym bawić się w stwórcę (nie wspominając, że Jesse Eisenberg jest za młody do tego towarzystwa). Z kolei Superman jest zbyt mroczny jak na tę postać, przez co gra Cavilla wygląda, jakby kazano mu połknąć kilo gwoździ i ani na chwilę nie okazywać emocji. Pozostałych aktorów mogłoby równie dobrze nie być, bo ich czas ekranowy zredukowano do minimum kosztem pokazywania do znudzenia zbędnych scen z dzieciństwa Wayne’a. Boli zwłaszcza zniekształcenie kanonicznych postaci, bowiem Lois ma w tym filmie niewiele do zagrania, poza spadaniem, a Perry White raczej niepotrzebnie bierze negatywny przykład z niegdysiejszego redaktora naczelnego Daily Bugle – J.J. Jamesona.
Fabuła jest esencją każdego rozrywkowego widowiska, nikt nie spodziewa się po superbohaterskim gatunku zawiłych czy skomplikowanych scenariuszy, ale jeżeli w prostej historii znajduje się miejsce na wiele dziur logicznych, a motywacja postaci jest niejasna, to mamy wtedy do czynienia ze zlepkiem efektownych scen, które nie dają spójnej i satysfakcjonującej całości. I tak jest właśnie z filmem Zacka Snydera. Chciał nakręcić epickie widowisko, może nawet zbyt ambitne, ale jak się łapie kilka srok za ogon to trudno doszukiwać się w tym miszmaszu pozytywów. W „Świcie sprawiedliwości” nawiązania do „Powrotu Mrocznego Rycerza” są aż nadto widoczne (by nie rzec bezwstydnie zerżnięte), wątki rozłażą się w kierunku szykowania gruntu pod „Justice League”, w tle majaczy gdzieś Darkseid, a nawet pewien kryzys. To miał być film o Batmanie i Supermanie, a nie kilka równolegle rozgrywających się historii, z których żadna nie jest dostatecznie wyrazista. Dodatkowo połączenie Doomsdaya z Parasitem nie do końca sprawdziło się. Nie sztuką jest stworzyć zbyt potężnego przeciwnika, sztuką jest wyważyć jego umiejętności, aby finał nie okazał się przesadzoną rozwałką, czego Snyderowi i spółce również nie udało się uniknąć. Idąc tokiem myślenia z początku filmu, za kolejne zniszczenie miasta i śmierć cywili powinni odpowiedzieć stojący ponad prawem herosi.
Szkoda zmarnowanego potencjału, zaangażowanych sił i środków jakie bez wątpienia włożono w wizualną stronę widowiska. Tak się jednak dzieje, gdy pozostałe elementy filmowego rzemiosła traktuje się po macoszemu. Warner Bros. nadal musi się wiele nauczyć od konkurentów zza miedzy. Ale jak się mówi, do stu razy sztuka. Jeżeli ekipa Snydera zamierza dalej uprawiać swą radosną twórczość, to filmowe uniwersum DC dość szybko pogrąży się w chaosie i niebycie.
Ocena: 4/10
Tytuł: Batman v Superman: Świt sprawiedliwości
Reżyseria: Zack Snyder
Scenariusz: David S. Goyer, Chris Terrio
Obsada:
- Ben Affleck
- Henry Cavill
- Amy Adams
- Jesse Eisenberg
- Diane Lane
- Laurence Fishburne
- Jeremy Irons
- Holly Hunter
- Gal Gadot
- Scoot McNairy
- Callan Mulvey
- Tao Okamoto
Zdjęcia: Larry Fong
Muzyka: Hans Zimmer, Junkie XL
Montaż: David Brenner
Scenografia: Patrick Tatopoulos
Kostiumy: Michael Wilkinson
Czas trwania: 151 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
comments powered by Disqus