"Lucyfer" tom 9: "Przełom" - recenzja
Dodane: 28-09-2013 20:47 ()
Znany skądinąd Philip K. Dick zastanawiał się niegdyś „(…) jak stworzyć wszechświat, który nie rozpadnie się w ciągu dwóch dni”. Wygląda na to, że wzmiankowany na kartach cyklu Mike’a Careya Yahwe poradził sobie z tym wyzwaniem nader sprawnie. Najwyraźniej jednak, znużony trudem zarządzania swoją dziedziną, zdecydował się na jej porzucenie.
Pytanie co dalej jest jak najbardziej na miejscu. Zwłaszcza, że bez Źródła Sprawczego całokształt stworzenia skazany jest na nieuchronną zagładę. Nie wszyscy mieszkańcy wszechświata są tego stanu rzeczy świadomi. Nie wszyscy także w obliczu atrofii rzeczywistości zamierzają zachować bezczynność. Lucyfer już znacznie wcześniej zadbał o zapewnienie azylu swoim ewentualnym zwolennikom kreując własny wszechświat. Archanioł Michał, zdawałoby się w beznadziejnym szale rozpaczy, usiłował ratować kruszejące dziedzictwo Stwórcy. Cóż jednak z tego, gdy znaleźli się również tacy, którym zaistnienie wszechogarniającej pustki zdaje się – o dziwo! – wyjątkowo kuszącą perspektywą. Wśród nich jest m.in. Lilith, archanioł Sandalfon oraz gracz godny samego Lucyfera – zmiennokształtny Berim. Ku obranemu celowi zmierzają z konsekwencją i mocą sprawczą, wobec której nawet zdegradowany wódz Zastępów Niebieskich wydaje się tkwić na straconej pozycji…
W poprzednich tomach Mike Carey przyzwyczaił swych czytelników do po mistrzowsku przezeń rozgrywanych, piętrowych intryg. Lucyfer z powodzeniem uprzedzał poczynania swych adwersarzy nierzadko wpędzając ich w pozorne poczucie kontroli sytuacji. Przy czym po wymanewrowaniu tych, którzy ośmielili się rzucić mu wyzwanie zdawał się nie tracić czasu na czerpanie satysfakcji, lecz z miejsca przechodził do kolejnej fazy stopniowo wyjawianego zamierzenia. Od najmity na usługach Niebios (o czym więcej w inicjującym serie „Diable na progu”) po kreatora „autorskiego” Kosmosu dzieliła go długa droga, którą przebył z podziwu godną brawurą. Tym większe zaskoczenie wzbudza wątła kondycja rzeczonego w jakiej odnajdujemy go na początku „Przełomu”. Dotkliwie sfatygowany przez Fenrisa pożytkuje resztki swej mocy na wspieranie depozytariuszki demiurgicznej potencji Michała. Nie zmienia to jednak okoliczności, że w niniejszej opowieści niegdysiejszy władca Piekieł zostaje zepchnięty do roli odseparowanego od głównego nurtu wydarzeń statysty. Miast niego prym w tej odsłonie poświęconej mu epopei wiedzie dzierżąca inicjatywę Lilith, jej kamraci, a spore pole do popisu zyskała również brzemienna Jil Presto, Mazikeen i przede wszystkim Elaine Bellock. Jej to bowiem przypadło maksymalnie wymagające zadanie. Równocześnie mnożą się znaki zwiastujące agonię bezpańskiego wszechświata.
Wraz z kumulacją wcześniej rozpoczętych wątków autor skryptu porzuca linearną prezentacje fabuły. W grze o wszystko skonkretyzowane „tu i teraz” traci na znaczeniu. Akcja toczy się równocześnie na wielu płaszczyznach czasu i przestrzeni. Stąd obserwujemy Lilith zarówno w chwili porzucenia swego potomstwa jak i rozpoczęcia jej osobliwej „krucjaty” przeciw Srebrnemu Miastu. To właśnie mityczna pierwsza żona Adama, wcześniej obecna w serii co najwyżej okazjonalnie (pomijając epizod otwierający poprzedni tom), znacznie zyskuje na ogólnym profilu psychologicznym. Tym samym „macierz demonów” wyrasta na jedną z kluczowych osobowości cyklu. Ciekawie ujęto ponadto dylematy towarzyszące procesom quasi-boskiej kreacji i kształtowania prawideł rządzących powołanym do istnienia światem. Co prawda zdarzają się momenty, w których Carey ociera się o banał. Na szczęście jednak ogólny koncept serii zdaje się na tyle przemyślany, że przynajmniej na tym etapie nie powinno być mowy o rozczarowaniu.
Nie zawodzi również zespół rysowników pomimo ogólnej ascetyzacji w ujmowaniu świata przedstawionego (ubogość tła, schematyzacja rysów obecnych tu postaci). Dotyczy to przede wszystkim partii rozrysowanych przez Petera Grossa. Z jednej strony prostota jego stylu nie przytłacza fabuły. Z drugiej – przynajmniej u części czytelników może wytworzyć poczucie niedosytu.
Podobnie rzecz się ma w przypadku gościnnego występu Ronalda Wimberly’ego, który to twórca zdaje się nieco stylizować powierzoną mu partie materiału według wzoru wypracowanego przez Grossa. Niewykluczone, że takie były wymogi podpisanej przezeń umowy, co równocześnie nie zmienia faktu, iż ów wykazujący silne znamiona artystycznego indywidualizmu plastyk nie omieszkał dać wyraz warsztatowej biegłości. Przejawem tego są m.in. stylizowane na miniatury z koptyjskich manuskryptów sekwencje ukazujące narodziny kultu Elaine.
Ryan Kelly – drugi obok Grossa najbardziej aktywny ilustrator „Lucyfera” – kładzie nieco większy nacisk na detal, choć w stopniu co najwyżej umiarkowanym. Autor ewidentnie stawia na wrażeniowość; znakomicie w jego ujęciu wypada zwłaszcza Lilith.
Natomiast animacyjna, geometryzująca maniera zaproponowana przez Marca Hempla nie tylko „gryzie” się z resztą warstwy wizualnej, ale też ogólnie zdaje się nieadekwatna do klimatu serii utrzymanej z reguły w tonie podniosłym. Choć gwoli usprawiedliwienia artysty (skądinąd docenionego w kontekście jego pracy przy „Paniach Łaskawych” w ramach serii „Sandman”) warto nadmienić, że ów epizod rozgrywa się w realiach Piekła, a zatem rzeczywistości, delikatnie rzecz ujmując, specyficznej.
Na szczególną uwagę zasługują reprodukowane w niniejszym tomie okładki wydania zeszytowego. Chociażby z tego względu, że zdobiące je kompozycje powstały za sprawą nieprzeciętnego talentu Michaela Williama Kaluty, artysty dziś już niestety jakby zapomnianego. Zapewne z tego względu, że nie dane mu było zilustrować żadnej z przełomowych opowieści jako, że zwykł ona specjalizować się przede wszystkim w tworzeniu okładek. Przyznać trzeba, że ów autor dał się poznać jako twórca o szerokiej gamie plastycznych umiejętności, a przy okazji znacznej dozie wrażliwości na motywy o zabarwieniu mistycznym. Stąd jego długi staż przy realizacji ilustracji na okładki magazynu „The House of Mystery vol.1”. Nie dziwi zatem okoliczność angażu Kaluty do serii „Lucyfer”, bądź co bądź z definicji skazanej na eksploatowanie motywów metafizycznych. I chociaż etatowy realizator okładek tegoż miesięcznika – Christopher Moeller – również lokuje się w gronie wybitnych plastyków, to jednak użyczenie przezeń miejsca dla niegdysiejszego współautora sukcesu mini-serii „The Shadow vol.1” stanowi cenne urozmaicenie wizualnej strony tegoż przedsięwzięcia. Pełne szczegółów, staranne kompozycje ze skłonnością do giętkiej linii wzbudzają skojarzenia z secesyjnymi grafikami, a przy okazji również tzw. szkołą filipińską (pod której wpływem znajdował się niegdyś także jego dobry znajomy - Berni Wrightson). Na marginesie warto nadmienić, że okładki autorstwa Kaluty będziemy mieli okazję podziwiać również w dwóch kolejnych tomach „Lucyfera”.
Przełom nastąpił. Tym samym pozostało wypatrywać finału tej wciąż uznawanej za „opus magnum” Mike’a Careya serii. I chociaż już na tym etapie można domyślić się ogólnego zarysu jej zakończenia, to jednak brytyjski scenarzysta ma spore szanse zaskoczyć swych czytelników.
Tytuł: Lucyfer tom 9: „Przełom”
- Scenariusz: Mike Carey
- Szkic i tusz: Peter Gross, Ryan Kelly, Marc Hempel, Ronald Wimberly
- Kolor: Daniel Vozzo
- Okładka: Christopher Moeller
- Okładki wydań zeszytowych: Michael William Kaluta
- Tłumaczenie: Paulina Braiter
- Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
- Data publikacji: 9 września 2013 r.
- Oprawa: miękka
- Format: 17 x 26 cm
- Druk: kolor
- Papier: offset
- Liczna stron: 168
- Cena: 59,99 zł
Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w miesięczniku „Lucifer” nr 55-61 (grudzień 2004-czerwiec 2005).
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.
comments powered by Disqus