„Lucyfer” tom 1: „Diabeł na progu” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 10-07-2012 14:42 ()


Stało się to, co było nieuchronne: interpretacja Lucyfera w wykonaniu Neila Gaimana doczekała się własnej, pełnowymiarowej serii. Okoliczność, że miało to miejsce w całkiem już zamierzchłym roku 1999, a w Polsce mamy sposobność śledzenia poczynań „Gwiazdy Zarannej” od przeszło czterech lat, nie zmienia to faktu, że zapewne całkiem liczne grono wielbicieli komiksowego medium wciąż nie zna tej serii. Niniejszym nadarza się okazja by naprawić ten błąd.

W czerwcu bieżącego roku (2012) decydenci polskiej filii Egmontu zdecydowali się wznowić pierwszy tom „Lucyfera”. Sardonicznie usposobieni czytelnicy zapewne nie omieszkają wytknąć wielkiemu „E” bazowanie na „powtórkach z rozrywki” przy równoczesnym obejściu kosztów licencji. Biorąc jednak pod uwagę nieporównywalnie obfitszą podaż „tłustych lat” 2007/2008 istnieje całkiem spore prawdopodobieństwo, że cześć odbiorców mogła ów tytuł zwyczajnie przegapić. Reedycja „Diabła na progu” wydaje się zatem w pełni uzasadniona, zwłaszcza, że pozycja ta bezapelacyjnie warta jest miejsca w kolekcji każdego wielbiciela przemyślanych i równocześnie odpowiednio „zaserwowanych” opowieści obrazkowych.

Zadanie, którego podjął się Mike Carey do szczególnie łatwych nie należało. Zwłaszcza, że „Lucyfer” stanowił pokłosie epokowego wręcz cyklu o Władcy Snów. A jednak już na etapie tomu inicjującego powierzoną mu serię autor „X-Men Legacy” i „The Unwritten” pokazał, że wybór jego osoby w żadnym wypadku nie był chybiony. Co prawda trudno mówić tu o klimacie analogicznym do „Sandmana”, bo zarówno tytułowa postać jest dalece różna od Morfeusza. Model narracji również odbiega od tego czym zwykł raczyć swych czytelników Gaiman. Stąd też mniej silenia się na erudycyjne popisy przy równoczesnym nacisku na wyrazistość fabuły. Carey jest bardzo konkretny, sprawia wrażenie twórcy, który ściśle przemyślał założenia „Lucyfera”, a przy tym umiejętnie dozuje napięcie emocjonalne. Widać to zwłaszcza w omawianym, pierwszym tomie, na którego kartach zapoznajemy się z istotnymi dla całości cyklu osobowościami. Stąd ewentualny czytelnik podpatruje losy Jill Presto (szansonistki z ambicjami, która w oczekiwaniu życiowej szansy udziela się na scenie drugorzędnego lokalu w Hamburgu), posiadającej szczególne właściwości Elaine Belloc (epizod z jej debiutem to prawdopodobnie jedna z najsprawniej opowiedzianych fabuł w całym cyklu) oraz Basanosy, ożywione idee zaklęte w kartach Tarota. Nie zabrakło również znanej z serii o Władcy Snów Mazikeen oraz zrodzonych z Lilith pobratymców wspomnianej bohaterki.

Samego zaś Lucyfera napotykamy w należącym doń lokalu o wymownej nazwie „Lux”. Bo to właśnie tam niegdysiejszy wódz Zastępów Niebieskich odnalazł się po tym, jak znużony realiami swego królestwa scedował obowiązki władcy piekieł na Morfeusza (zob. „Sandman: Pora Mgieł”). O ile w początkowych partiach „Diabła na progu” sprawia on wrażenie osobowości nieco rozchwianej („Może i nie wiem, dokąd zmierzam, ale nie widzę powodu, by podróżować na oślep”), o tyle rychło zyskuje on konkretny (choć w tym tomie jeszcze nie w pełni wyartykułowany) cel. Pewne jest, że nie zamierza on już pełnić funkcji zarówno króla otchłani piekielnych, jak i okazjonalnego agenta Niebios. Uprzedzając nieco fakty, wypada dodać, że wspomniany postanowił niejako zostać aktorem we własnym teatrze. Więcej wyjaśnień w tym temacie na kartach kolejnych tomów. Nie sposób odmówić Careyowi właściwego stopniowania napięcia przy równoczesnej rozbudowie mitologii Vertigo i to na własnych warunkach. Udanie portretuje również postacie obecne w tle głównego nurtu opowieści (demon Faramnod, Jay i Karl, Mona oraz przodkinie Elaine), jak również osobowości drugoplanowe („Niewinność”, Meleos). Całość nasycona jest oryginalnymi konceptami mającymi szansę zaskoczyć nawet najbardziej wybrednych odbiorców. Nierzadko błyskotliwie prowadzone dialogi dodatkowo uatrakcyjniają lekturę, przy tej okazji stanowiąc potwierdzenie, że mamy do czynienia z produktem znacznie bardziej wyszukanym niż standardowe produkcyjniaki. I chociaż trudno w tym przypadku mówić o fabularnej wielowarstwowości, umiejętnie wkomponowanymi podtekstami czy popisami erudycji to jednak pomysłowość Careya przy równoczesnym poczuciu spójności jego pomysłu na niniejszą serię kompensuje brak mistycznej aury porównywalnej z „Sandmanem” czy „Swamp Thingiem” w wykonaniu Alana Moore’a.

Uczciwie trzeba przyznać, że tytuły publikowane pod szyldem Vertigo nie zawsze miały szczęście co do zatrudnianych przy ich realizacji grafików. Wiele wręcz zjawiskowych opowieści zilustrowano w sposób nie licujący z ich fabularną jakością (np. przynajmniej niektóre epizody regularnej serii „Books of Magic”). Pod tym względem niniejszy tom „Lucyfera” znacznie różni się od często nietrafionego eksperymentatorstwa, co dla jednych zostanie potraktowane w kategorii waloru; innym zaś wyda się aż nazbyt zachowawcze. Znany m.in. z efemerycznej (mimo, że świetnie się zapowiadającej) serii „Simon Dark” Scott Hampton dał tutaj popis umiejętnego kadrowania przy równoczesnym, nieco ascetycznym dozowaniu akwareli. Równocześnie wyjątkowo sprawnie wybrnął z całkiem znacznej ilości tekstu, która w przypadku najsłynniejszej serii Gaimana nierzadko przytłaczała współpracujących z nim plastyków.

Z kolei efekt pracy duetu Chris Weston/James Hodgkins (a przy okazji wspomagającego ich wysiłki kolorysty Daniela Vozzo) zapewne przysporzyłby bólu lędźwi niejednemu wielbicielowi momentami aż nazbyt wyszukanych propozycji wydawniczych m.in. Kultury Gniewu czy Timofa. Jest to bowiem typowa, akademicka wręcz stylistyka z poszanowaniem właściwych proporcji postaci, światłocienia czy gestykulacji. A jak wiadomo osobom zaznajomionym z istotną częścią krajowych produkcji, na tego typu drobiazgi pokaźne grono artystów usiłujących udzielać się na niwie komiksowej rzadko zwykło zwracać uwagę. Niewykluczone, że znacznie bardziej satysfakcjonująca wydać im się może taktyka graficzna zaproponowana przez Deana Ormstona (podobnie jak jego poprzednicy, również wywodzącego się z Wielkiej Brytanii). Jego kreskę charakteryzuje pozorne niedbalstwo (przy równoczesnej znacznej dozie ekspresji i wrażeniowości), co być może przynajmniej częściowo udobrucha tę część komiksowej Braci wyrosłej na zinowych produkcjach doby lat dziewięćdziesiątych.

Trochę żal, że w polskim wydaniu zabrakło miejsca na reprodukcję bardzo udanych okładek wydania zeszytowego wykonanych przez Scotta Hamptona i Duncana Fegredo. Zwłaszcza że kolejne tomy tego typu reprodukcje zawierają.

„Lucyfer” to bez wątpienia rzecz (mimo że rozgrywająca się w tym samym pod-uniwersum) odmienna od „Sandmana”. W myśl wyświechtanego przysłowia „inny nie znaczy gorszy” i dlatego też wielbiciele talentu Neila Gaimana nie powinni czuć się oszukani, a być może nawet docenią unikalny klimat tej prawdopodobnie jednej z najbardziej udanych serii Vertigo w dotychczasowych dziejach tego imprintu.

 

 

Tytuł: „Lucyfer" tom 1: "Diabeł na progu”

  • Scenariusz: Mike Carey
  • Konsultacja merytoryczna: Neil Gaiman
  • Szkic i tusz: Scott Hampton, Chris Weston, James Hodgkins, Warren Pleece i Dean Ormston
  • Kolor: Daniel Vozzo
  • Ilustracja na okładce: Duncan Fegredo
  • Przekład: Paulina Braiter
  • Wydawca: Egmont Polska
  • Wydanie II
  • Data publikacji: czerwiec 2012 r.
  • Okładka: miękka
  • Format: 17 x 26 cm
  • Papier: offset
  • Druk: kolor
  • Stron: 160
  • Cena: 59,99 zł

 

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie na kartach mini-serii „Sandman Presents: Lucifer” nr 1-3 (marzec-maj 1999 r.) oraz miesięcznika „Lucifer” nr 1-4 (czerwiec-wrzesień 2000 r.).

 


comments powered by Disqus